Gdyby nie pieśni i wiersze, zwęglone ciało Levittoux czy zwłoki oficerów z Katynia byłyby dla nas jedynie materią, budzącym odrazę, lęk lub żądzę zemsty świadectwem triumfu wroga. Nasza historia stałaby się nie do zniesienia.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 24 października 2012
Śmierć Przemysława Gintrowskiego nie okazała się wstrząsem dla kultury III RP. Większość portali internetowych poinformowała, że odszedł długoletni współpracownik Jacka Kaczmarskiego i autor muzyki do serialu „Zmiennicy”. Tak jakby chodziło o muzycznego wyrobnika, którego bez popularnych protez byłoby trudno zidentyfikować. Najwyraźniej młodym redaktorom nikt nie powiedział, kim był brodaty bard dla pokolenia dojrzewającego w stanie wojennym. A był nie tylko oryginalnym artystą, ale i postacią wręcz symboliczną. Jeśli Kaczmarski miał w sobie coś ze Stańczyka, to Gintrowski z powodzeniem wcielał się w Wernyhorę z „Wesela” Wyspiańskiego. Obdarzony charyzmatycznym głosem, kojarzył się z „Panem-Dziadem z lirą”, który przybywa z głębi dziejów, niosąc Polakom przesłanie walki i wolności.
Przynajmniej tak odbieraliśmy go jako licealiści w ostatnich latach PRL. Każda nasza gitarowa prywatka zaczynała się od ballad Stachury i bieszczadzkich smętów, później były „Mury” i „Sen Katarzyny II”, ale prawdziwą energię niosły utwory Gintrowskiego do słów Jerzego Czecha: „Karol Levittoux” i „Margrabia Wielopolski”. Po pierwsze, skuteczniej niż okrojone lekcje historii budowały w wyobraźni mit polskości, a po drugie, inspirowały do działania. Gdy je śpiewaliśmy, atmosfera gęstniała jak podczas koncertu Mochnackiego w genialnym wierszu Jana Lechonia. „Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!” – wzdychały co wrażliwsze koleżanki.
Podobny wpływ miały na nas pieśni wprost odnoszące się do współczesności: „Gdy tak siedzimy” czy „ZOMO – spokój – bies”. Nasze konspiracyjne doświadczenia z racji szczenięcego wieku były raczej skromne, ale świadomość niepodległościowa, uzyskana dzięki poezji śpiewanej, wydawała się drogowskazem na całe życie. Inna sprawa, że nie wszyscy zrobili z niej użytek. Często zastanawiam się, gdzie są dziś ówcześni właściciele gitar, którzy zachrypniętym głosem starali się dorównać Gintrowskiemu. I dlaczego autorzy tekstów: Leszek Szaruga i Tomasz Jastrun, tak łatwo zgubili się w III RP.
Gintrowski wytrwał na prostej drodze. Gdy „Gazeta Wyborcza” ogłosiła, że „Pan Cogito ma kłopot z demokracją”, pozostał wierny swojemu mistrzowi. Kilka spośród jego utworów do wierszy Zbigniewa Herberta to interpretacyjne arcydzieła: „Guziki”, „Prośba”, „Odpowiedź”, „Do Marka Aurelego”... Także jego wybory polityczne nie miały nic wspólnego z koniunkturalizmem. W maju 2010 r. podpisał wystosowany przez środowisko herbertowskie apel o poparcie Jarosława Kaczyńskiego na urząd prezydenta RP. Jego komentarze regularnie pojawiały się na łamach „Naszego Dziennika” i „Gazety Polskiej”. Po tragedii smoleńskiej zdecydowanie upominał się o prawdę. A jednocześnie w każdym niemal wywiadzie podkreślał destrukcyjne dla wspólnoty skutki komercjalizacji kultury. Nie robił tego z żalu za utraconą popularnością. Miał raczej głęboką świadomość roli, jaką kultura protekcjonalnie zwana dziś „wysoką” odgrywa w oswajaniu narodowej traumy.
Gdyby nie pieśni i wiersze, zwęglone ciało Levittoux czy zwłoki oficerów z Katynia byłyby dla nas jedynie materią, budzącym odrazę, lęk lub żądzę zemsty świadectwem triumfu wroga. Nasza historia stałaby się nie do zniesienia. Kultura jest od tego, żeby odsłonić sens tej historii w sferze mitu, religii, wartości. Bez niej stajemy się bezbronni wobec krwi, cierpienia, poniżenia. Zaczynamy kierować się zwierzęcym instynktem, który w dłuższej perspektywie prowadzi do rozpaczy.
Warto o tym pamiętać w kontekście ujawnionych przez Rosjan zdjęć ze Smoleńska. Świadome pogwałcenie tabu ma nam odebrać poczucie godności, rozbudzić zbiorowe emocje i zredukować nas do poziomu ofiar bezdusznej historii. Na szczęście tradycja polskiej kultury to potężna broń. Pozwala przenikać w przestrzeń tabu, nie naruszając go. Potrafi zamieniać drastyczność w piękno człowieczeństwa, gniew w wierność, a ślepą nienawiść w „ranioną miłość”, o której pisał Kazimierz Wierzyński. Nie trzeba bać się szczątków naszych poległych ani się ich wstydzić. Trzeba zaczerpnąć z polskiej kultury choć odłamek tej czułości, z jaką Matka Boża Katyńska obejmuje przestrzeloną czaszkę żołnierza. Twórczość Gintrowskiego może nam w tym pomóc.