W biografiach nawet najszlachetniejszych twórców krajowych jest coś upodlająco dwuznacznego. Znacznie bardziej przydatna jest dla nas tradycja emigracji, zwłaszcza tej londyńskiej, niezłomnej, która rzuca jaskrawe światło na naturę PRL-u.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 3 października 2012
Autobiografia literacka Marka Nowakowskiego pt. „Pióro” to smutna lektura. Dowodzi czarno na białym, że pisarz, który w PRL-u pragnął zachować niezależność, musiał jej szukać w różnych niszach, dziurach i szczelinach panującego systemu. W wersji light mogła to być praca na niezbyt eksponowanym stanowisku kalkulatora chronometrażysty w Inwalidzkiej Spółdzielni Emerytów Nauczycieli „Wspólna Sprawa” (casus Zbigniewa Herberta). W wersji hard, reprezentowanej przez autora, było to sycenie się ochłapami wolności w środowiskach knajpianych „królów życia”, drobnych handlarzy, złodziei czy gangsterów. Nowakowski potrafił przerobić to doświadczenie na soczysty kawał literatury, jednak gloryfikowanie specyficznej etyki peerelowskich cwaniaków byłoby idiotyzmem. W gruncie rzeczy miał rację Janusz Szpotański, kiedy podczas popijawy zorganizowanej przez zadowolonych z siebie „prywaciarzy” nazwał ich „nieodrodnymi dziećmi Polski niewolnej, zsowietyzowanej, gnojnikami żywiącymi się rozkładem”.
Niestety, ta sama diagnoza dotyczy w jakimś stopniu pisarzy. Droga twórcza, którą opisuje Nowakowski, była w oficjalnej kulturze PRL-u właściwie jedynym możliwym wyborem sumienia: emigracja wewnętrzna, pisanie jako przestrzeń wolności, czerpanie z życia nieskażonego komunistyczną ideologią. Ale nie umożliwiała wyjścia z systemu. W biografiach nawet najszlachetniejszych twórców krajowych jest coś upodlająco dwuznacznego. Tkwiąc jedną nogą w suwerennym świecie wyobraźni, drugą nogą grzęźli w peerelowskich relacjach. Mogli zachowywać się przyzwoicie, minimalizować kontakty z działaczami partyjnymi, gardzić donosicielami, przeprowadzać gorszące happeningi na salonach, ale przecież ocierali się o ZLP, wydawali książki, składali podania do urzędów, korzystali z domów pracy twórczej, ściskali nie zawsze czyste ręce, a jeśli odmawiali czerwonemu diabłu, to uprzejmie, żeby nie narazić się na represje. To było nie do uniknięcia. Istnieli w sieci zależności, które wciągały ich w system.
Nowakowski zdaje się mocno wierzyć w wartość pisarskich mitów. Jego młodzieńczy autoportret kojarzy się ze stworzoną przez Davida Lyncha w „Dzikości serca” postacią Sailora, który twierdził, że jego kurtka z wężowej skóry to „symbol indywidualności i wiary w wolność jednostki”. Obawiam się jednak, że – mówiąc delikatnie – jest to spojrzenie idealistyczne. Drogi do wybicia się na autentyczną pisarską niepodległość były w PRL-u tylko dwie: fizyczna emigracja do wolnego świata lub bezwzględne pozostawanie w drugim obiegu, ewentualnie pisanie do szuflady, w pełnej izolacji od środowiska literackiego.
Wierność sercu, wyobraźni i rzemiosłu należy do elementarza twórczości, ale nie wystarczy do budowania społecznych form kultury. Dlatego z historii PRL-u da się wyłowić kilku wartościowych indywidualistów, jednak nie ma tam szerszej wspólnotowej tradycji, do której moglibyśmy dziś nawiązać. Tylko geniusz Herberta sprawił, że etos niepodległościowego inteligenta stał się realną alternatywą dla aksjologicznej pustki schyłkowego komunizmu. Ale i autor „Pana Cogito” działał w pojedynkę.
Znacznie bardziej przydatna jest dla nas tradycja emigracji, zwłaszcza tej londyńskiej, niezłomnej, która rzuca jaskrawe światło na naturę PRL-u i może stanowić wzór organizowania się w obiegu niezależnym od struktur III RP. Mieczysław Grydzewski, Tymon Terlecki czy Zygmunt Nowakowski stworzyli silne instytucje, dzięki którym przez dziesięciolecia polska kultura rozwijała się na Zachodzie. Oczywiście, dziś jest to tradycja praktycznie zapomniana, ale nie z winy Londyńczyków. Po pierwsze, komunistyczna okupacja trwała zbyt długo, by środowiska emigracyjne zachowały biologiczną żywotność. Po drugie, od 1989 r. nie zrobiliśmy prawie nic, by przejąć od nich depozyt polskości. Dlatego takie świadectwa jak „Pióro” Marka Nowakowskiego, czytam z mieszanymi uczuciami. Szanuję ich szczerość, ale wolałbym, żebyśmy uwolnili się wreszcie od „krajowej” mentalności. W PRL-u budowanie wolnej kultury było niemożliwe bez głębokiej konspiracji. My wciąż mamy swobodę zakładania prywatnych mediów, szkół, stowarzyszeń. Szczegółowy program trzeba tylko trochę odświeżyć. Archiwum emigracji czeka na odważnych.