niedziela, 30 maja 2010

Histeria „pięknych umysłów”

Po raz pierwszy od czasu „Solidarności” wspólnie manifestujemy dumę z bycia Polakami.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 21/2010

Od 1989 roku odbywało się w polskiej kulturze zebranie poświęcone wzajemnemu pomniejszaniu się i oddawaniu ducha. Polski nacjonalizm, polski antysemityzm, polska ksenofobia, polski obskurantyzm religijny, polska zaściankowość, polski motłoch – wszystko to znamy jak tabliczkę mnożenia. Precyzyjne diagnozy samozwańczych autorytetów czyniły nasze życie żałosnym, ale za to bardziej świadomym. Swoją niechęć do społeczeństwa intelektualiści potrafili uzasadniać wręcz fizycznym wstrętem. „Estetyczna aura polskiego życia codziennego – chodniki i przechodnie, naród kurtkowców, szalikowców, bereciarek, dresowaty lud z lumpeksu, który siebie samego nie cierpi, bo wie, że jest pogardzany i sam sobą pogardza – ta aura w odczuciu wielu ludzi jest odpychająca” – pisał w 2006 roku Stefan Chwin w odpowiedzi na postawione przez redakcję „Dziennika” głupawe pytanie „Czy Polska jest sexy?”.

Przez długi czas przeciętni Polacy przyjmowali te obelgi do wiadomości. A ponieważ nie chcieli znaleźć się w jednym worku z motłochem, papugowali język samozwańczych autorytetów. Naśmiewali się z „obciachowych Kaczorów”, szydzili z „moherowych beretów”, wstydzili się Polski za granicą, zapowiadali, że „wyjadą z tego kraju”, „odbiorą babciom dowód” etc. Taka retoryka dawała im poczucie wyższości nad resztą narodu, utrzymywała ich w iluzji, że są kimś wyjątkowym. Wprawdzie, jak inni, z trudem wiążą koniec z końcem, ale gdyby „ten kraj był normalny”, z pewnością zrobiliby karierę. Sęk w tym, że dla brzydzących się Polską intelektualistów pozostawali częścią motłochu, z którego werbalnie starali się wybić. Ponieważ niewiele w życiu osiągnęli, byli pogardzani i traktowani jak „użyteczni idioci”, którzy głosują, jak trzeba, w wyborach powszechnych. Nic więcej, nic mniej.

Oczywiście wciąż są w Polsce ludzie, którzy nie dostrzegają manipulacji, której zostali poddani. Ich postawa jest jednym z najbardziej przygnębiających fenomenów III RP. Mogli wybrać wolność, przedsiębiorczość, niezależność myślenia, dumę z bycia Polakami i prawdziwe otwarcie na świat, a wybrali polityczną poprawność, uzależnienie od zideologizowanych mediów, kompleksy i bezpodstawne przekonanie o własnej wyższości nad rodakami. Zamiast włączyć się w budowę państwa, przyjęli rolę mięsa wyborczego. Używając argumentów typu: „On jest wykształcony, zna języki, szanują go na świecie”, zdjęli z siebie odpowiedzialność za los Polski. Od wyrazicieli idei polskości obecnej w zbiorowej świadomości woleli polityków realizujących ponad głowami tłumu interesy własne lub wąskich grup społecznych. Wbrew zdrowemu rozsądkowi skazali się na przedłużenie peerelowskiej wegetacji w cieniu uprzywilejowanej warstwy polityków, salonowców i oligarchów, wszystkich tych Mirów, Rysiów i Grzechów, o których zdążyliśmy już zapomnieć.
 
Mimo że to wielkie oszustwo napawa mnie smutkiem, daleki jestem od przekreślania jego ofiar. To wciąż pełnoprawna część polskiego narodu, zdolna się odrodzić i dzielić z resztą społeczeństwa odpowiedzialność za ojczyznę. Świadczą o tym reakcje po tragedii smoleńskiej, które zaskoczyły zapatrzonych w siebie polityków i intelektualistów. Zirytowani głęboką i powszechną formą żałoby zaczęli tracić nerwy, krytykować „ciemny lud”, drżeć o własne przywileje. Z podwójną siłą wybuchły histeryczne ataki na Jarosława Kaczyńskiego, który postanowił kontynuować misję zmarłego brata. Poziom argumentacji znanego arbitra przyzwoitości, mówiącego o nekrofilii, sięgnął bruku polerowanego przez Kubę Wojewódzkiego i Michała Figurskiego w Radiu Eska Rock.

Świętej pamięci Paweł Hertz, zapytany kiedyś o zasługi dla obalenia komunizmu, powiedział mądre zdanie: „Są tylko dwie siły, z którymi należy się liczyć: Kościół i wieś, a inteligencja opozycyjna jest czymś wtórnym i może działać tylko wtedy, jeśli uzna prymat tych dwóch sił”. Wydaje mi się, że rolą inteligencji, także dzisiaj, jest nie kształtowanie rzeczywistości w zgodzie z własnymi projektami, ale jej opisywanie dla dobra wspólnego. Nie wiem, dlaczego Polacy mieliby zastępować swój obraz świata tworami „pięknych umysłów”, skoro sami potrafią myśleć. Kim bylibyśmy bez polskich wsi i miasteczek, bez kościołów, targowisk i zatłoczonych pociągów, gdzie – jak słusznie zauważa Jarosław Marek Rymkiewicz – toczy się prawdziwe życie? Może niektórzy z nas czuliby się komfortowo jak we własnym salonie, ale czy mieliby jeszcze własną ojczyznę?

Ktoś powie, że kwestionując sens istnienia autorytetów moralnych, jestem niekonsekwentny, bo sam przywołuję nazwiska Hertza i Rymkiewicza. Obaj ci pisarze zasadniczo różnią się jednak od przedstawicieli samozwańczych elit, bo nigdy nie przyszło im do głowy sytuować siebie w pozycji uprzywilejowanej względem reszty Polaków. Ich opinie były formułowane z pokorą; wynikały z faktów, a nie z projekcji. A fakty są dziś takie, że narodowa żałoba poruszyła sumienia wielu ludzi, wyrwała ich z letargu, zdystansowała wobec samozwańczych autorytetów. Po raz pierwszy od czasu „Solidarności” wspólnie pochylamy się z powagą nad polskim losem i manifestujemy dumę z bycia Polakami. Dla intelektualistów przyzwyczajonych do dyktowania nam, jak mamy żyć, może to oznaczać koniec znanego im świata. Dla reszty narodu – rozkwit społeczeństwa obywatelskiego.