piątek, 9 września 2011

Biały ogród bez cieni

Mateusz Stachowski potrafi pięknie opowiadać o śmierci.

Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 36/2011

Kilkanaście lat temu odwiedził mnie w Matarni młody franciszkanin. Ja chwaliłem się swoją poezją, dumny jak paw, że znajduje ona czytelników również w stanie duchownym, a on skromnie opowiadał o swojej młodzieńczej fascynacji „ciężką” muzyką, trudnym nawróceniu i poszukiwaniu Boga we współczesnej literaturze. Gdyby Mateusz Stachowski w porę nie posłuchał wewnętrznego głosu, być może dziś zastępowałby Nergala w programie „The Voice of Poland”. Ale wybrał inną drogę. Od lat pełni posługę duszpasterską, animuje franciszkańskie portale w internecie, jest gitarzystą i wokalistą katolickiej grupy Taukers, właśnie wydał debiutancki tom wierszy „Bezsenność”. Dodajmy od razu – tom znakomity.

Bohaterem współczesnej poezji często jest egzul, czyli banita, wygnaniec, człowiek wykorzeniony z konkretnej przestrzeni, który nigdzie nie jest „u siebie”. Podróżując przez obce miasta, rozpaczliwie próbuje oswoić ich zmysłowe piękno, ale udaje mu się zapamiętać jedynie fragmenty obrazów, strzępy rozmów, ulotne dźwięki. A ponieważ zazwyczaj tęskni do pełni, cierpi na melancholię, tę chorobę woli, która nie pozwala odczuć radości w codziennym życiu. Aby wydobyć się z tej pułapki, czasem zaczyna przekonywać sam siebie, że żadna pełnia nie istnieje. Przedstawia się jako kosmopolita, obywatel świata, koneser egzotycznych win i krajobrazów. Ale jego życie pozostaje chaosem, a w jego sercu kryje się tłumiony niepokój.

Bohater wierszy Stachowskiego również sporo podróżuje. Pociągiem z/do Poznania, Gniezna, Elbląga, Gdańska, samolotem z/do Sardynii, Paryża, Londynu, San Francisco. Nie ma na świecie miejsca, o którym mógłby powiedzieć: mój dom, moje gniazdo, moja mała ojczyzna. A jednak nie sprawia wrażenia człowieka wykorzenionego. Zamiast chwytać się fragmentów rzeczywistości jak tonący brzytwy albo przybierać pozę światowca, stara się zachowywać jak gość, który na tym świecie jest tylko przejazdem. Jego korzenie tkwią bowiem w ojczyźnie niebieskiej.

Świadomość takiego pochodzenia (i przeznaczenia) pozwala bohaterowi tej poezji zyskać dystans do własnej historii, zaakceptować „swoje miejsce/ na skrzypiącej osi czasu”, a także ujrzeć dzieje świata w perspektywie eschatologicznej. Jak w wierszu „British Museum”, gdzie zwiedzanie sal z eksponatami staje się figurą wędrówki człowieka przez kolejne epoki. Aż do drzwi opatrzonych tabliczką z napisem „Exit”, za którymi kryje się tajemnica wieczności. To właśnie tam, w „białym ogrodzie bez cieni”, mieszkają umarli: „I czekają cierpliwie/ nie mierząc już czasu/ na nas, aż włączymy się/ w nurt rzeki prawdy/ w świętą procesję powrotu/ i wtedy właśnie pojmiemy/ kiwając poważnie głowami/ jak dzieci, które odkryły/ kto przynosi prezenty/ na święta”.

Głęboko wierząc, że niebo jest ostatecznym celem i sensem życia, łatwo wpaść w pułapkę pogardy dla widzialnego świata. Podróżnemu z wierszy Stachowskiego udaje się jednak tego uniknąć, bo etap ziemski uznaje za istotną część Bożego planu. Jest spokojny, ale nieznudzony. Zachowuje ostrożność, skupienie, dziecięcą ciekawość i wrażliwość na konkret przyrody. Często zatrzymuje się w drodze, by odczytać metafizyczne znaki, ukryte pod skórą rzeczywistości. Choćby „wierny szum owadów” czy przypływy i odpływy morza, przywołujące ważną dla tej poezji kategorię wierności. Pochyla się nad zmysłowymi szczegółami, przyglądając się im przez niebieską soczewkę.

Stachowski potrafi pięknie opowiadać o śmierci. Robi to z niebywałą wręcz łagodnością, która wcale nie redukuje ludzkiego dramatu. W utworze „Nieznana melodia” pisze: „Guzy na mózgu/ jak bemole wepchnięte/ w partyturę/ zmieniają tonację,/ porwał się rytm i hymn zamilkł/ w pół taktu.// Twe dni pospieszne,/ pełne pogodnego chaosu;/ w sobotę Ktoś/ na pięciolinii Twojego życia/ postawił krzyżyk”. W tym i kilku innych wierszach widać szczególny dar wyobraźni – umiejętność tworzenia wielostopniowych metafor, opartych na oryginalnym koncepcie. Stachowski dostrzega analogie w pozornie odległych rzeczywistościach (tu: fizjologia i muzyka), nakłada na siebie zaczerpnięte stamtąd obrazy i konsekwentnie je rozwija, aż do metafizycznej lub moralnej pointy.

Swoją debiutancką książką Mateusz Stachowski pogłębia nurt polskiej poezji tworzonej przez duchownych. Jest wyjątkowo oryginalny. Nawet kiedy pisze o aniołach, trudno go posądzić o wtórność wobec ks. Jana Twardowskiego. A gdy przywołuje motyw teologiczny, potrafi nadać mu wymiar osobisty. Jak w pięknym wierszu o akcie stworzenia, gdzie w miejscu żebra wyjętego z ciała mężczyzny pojawia się krzyż. Brak kobiety w życiu księdza zostaje wypełniony świętym drzewem zbawienia.

Po lekturze „Bezsenności” nie byłem zdziwiony, że to właśnie Mateusz napisał jedno z najważniejszych, najbardziej wzruszających w polskiej poezji epitafiów dla ofiar katastrofy smoleńskiej. Warto się w nie wczytać, by uspokoić serce, godząc się na bieg własnej historii:

Jak więc ich rozpoznasz, dobry Ojcze w niebie,
Kiedy w dół runęli na skrzydłach Ikara,
Zostawiając pustkę, w której widzieć Ciebie,
To ufność prawdziwa i prawdziwa wiara?

Poznasz ich po odwadze, poznasz po nadziei,
Które jaśniały w ich duszach jak pochodnia,
A teraz w nieodgadnionej losu kolei
Wiodą nas jak na pustyni wiódł ongiś słup ognia.