W dziesiątą rocznicę zamachu na WTC na moment wrócił w Polsce nastrój powagi i współczucia. Okazało się, że również rządowe media i wyborcy PO potrafią uszanować narodową tragedię. Oczywiście pod warunkiem, że jest to tragedia obcego narodu, celebrowana przez wielki świat i wolna od romantycznych skojarzeń.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 21 września 2011
Ci sami ludzie, którzy po Smoleńsku szydzili z polskiej pamięci, organizując happeningi pod krzyżem i kibicując akcji gaszenia zniczy, udowodnili, że nie mają problemu z docenieniem wydarzeń z 11 września 2001 r. Ameryka może być im za to wdzięczna. Polska mniej.
Na poziomie egzystencjalnym i eschatologicznym wszystkie dramaty są sobie równe. Bohaterska śmierć za ojczyznę jest tak samo wstrząsająca jak śmierć w szpitalu czy w wypadku samochodowym. Bliscy ofiar odczuwają podobny ból, a krzyże na chrześcijańskich grobach są znakiem tej samej, równie uprawnionej nadziei na zbawienie. Ale na planie wspólnotowym i historycznym tragiczne wydarzenia mogą mieć zupełnie różną wagę. Dla nas, Polaków, katastrofa smoleńska jest apokalipsą, doświadczeniem zbiorowego losu, kluczem do odczytania wspólnej przeszłości i przyszłości. Trudno w ogóle zestawiać ją z atakiem terrorystycznym w Nowym Jorku, bo jej skutki są dla nas nieporównywalnie bardziej dotkliwe. Nawet patrząc obiektywnie, różnica jest zasadnicza. Atak na WTC nie zniszczył Ameryki, lecz ją zjednoczył i skłonił do reakcji. My straciliśmy prezydenta, dowódców armii i patriotyczną elitę, a w konsekwencji podmiotowość w polityce zagranicznej i względną wewnętrzną równowagę. Jako państwo wisimy na włosku. Na szczęście odradzamy się jako naród wolnych Polaków, na razie kilkumilionowy, ale już świadomy swojej historycznej ciągłości, interesu państwa i fałszu oficjalnej kultury.
Nie ma powodu udawać, że żyjemy gdzie indziej. W jakiejś globalnej wiosce, z siedmiomiliardową rodziną na karku. Możemy współczuć Amerykanom, jak współczujemy ofiarom głodu w Afryce, ale zawsze będzie to empatia na odległość, zbudowana za pośrednictwem medialnych przekazów i w gruncie rzeczy bardzo powierzchowna. Fakt, że wielu ludzi w Polsce rejestruje tylko ten poziom, pomniejszając wagę Smoleńska, to świadectwo rozpadu polskiej kultury, która – w oficjalnym wydaniu – już dawno stała się kosmopolityczna. Jedynie ludzie wykorzenieni z polskości są w stanie gardzić żywą pamięcią o poległych rodakach, bez przeszkód odnajdując się w amerykańskim micie.
Po 11 września 2001 r. kilku polskich poetów poświęciło wiersze amerykańskiej tragedii. Bodaj najsłynniejszy utwór – „Spróbuj opiewać okaleczony świat” – napisał Adam Zagajewski, ale temat zainspirował też młodszych twórców. Z jednym z nich miałem okazję rozmawiać po 10 kwietnia 2010 r. – Napisałeś poruszający wiersz o WTC – zagaiłem – ale obaj wiemy, że o Smoleńsku nie napiszesz ani słowa. Nawet gdyby przyszło ci coś do głowy, będziesz się bał kontekstu: romantyzm, martyrologia, megalomania narodowa... Przyznał mi rację. Zapytałem, czy nie uważa tej sytuacji za groteskową. – Tak – odparł – ale w takiej kulturze żyjemy. Celowo nie wymieniam nazwiska poety, bo nawet go trochę rozumiem. I współczuję mu tego wiersza o WTC, który będą kiedyś czytać jego późne wnuki. Co pomyślelibyśmy o Tadeuszu Gajcym, gdyby zamiast powstańczych wierszy został po nim utwór o operacji aliantów w Normandii? No, ale Gajcy miał łatwiej, bo wychował się w kulturze, którą rządził duch romantyków, a nie Zygmunt Bauman.
Za długo braliśmy udział w tej „ponowoczesnej” maskaradzie. Za długo respektowaliśmy autorytety kreowane przez TVN i „Gazetę Wyborczą”. Nie zgadzaliśmy się z nimi, ale dawaliśmy im prawo do reprezentowania polskiej kultury. Wydawało nam się oczywiste, że gdy historia znów się o nas upomni, przestaną pleść bzdury i zaczną służyć narodowi. Są w końcu Polakami. Tymczasem oni urabiali świadomość społeczną, wychowując nadwornych błaznów, kieszonkowych kosmopolitów i pseudokonserwatywnych cyników. I gdy nadszedł 10 kwietnia, zostaliśmy ze swoją Polską sami, w drugim obiegu. Budujmy to kulturalne podziemie dumnie i cierpliwie, nie próbując zbyt szybko wracać na powierzchnię. Gdy przyjdzie czas, wrócimy w komplecie. Razem z duchami poległych.