Z Wojciechem Wenclem rozmawia Joanna Lichocka
"Gazeta Polska Codziennie", 17-18 września 2011
Był pan na ostatnim Marszu Pamięci 10 września, przyjechał Pan z Gdańska i wędrował wraz z tłumem Krakowskim Przedmieściem pod Pałac Prezydencki.
Doświadczenie wspólnoty, która zrodziła się na Krakowskim Przedmieściu w pierwszych dniach żałoby po 10 kwietnia, spowodowało, że znów odczuliśmy głód prawdy, sprawiedliwości i prawdziwej wolności. Pojawiła się nadzieja, że te wartości mogą powrócić do polskiego życia publicznego. Widząc, jak jesteśmy liczni, zrozumieliśmy, że możemy decydować o losach własnego kraju. Że Polska nie musi być państwem, które wciąż tkwi korzeniami w komunizmie. Bo przecież nadal rządzi tu warstwa uprzywilejowana, a zmieniła się jedynie fasada. Ukrywanie faktycznego znaczenia tzw. „transformacji ustrojowej” to grzech założycielski III RP. System interesów komunistów, którzy przecież pod koniec PRL-u nie byli jakimiś ideowcami, został rozbudowany w system interesów całej grupy: udziałowców Okrągłego Stołu, oligarchów, byłych esbeków, twórców głównych mediów, ale też nowych polityków, respektujących okrągłostołowy układ. Ci ludzie nie potrafią myśleć kategoriami służby publicznej czy dobra wspólnego. Ich ideologią jest kolesiostwo, przykrywane propagandową grą, politycznym PR-em.
Nie boi się Pan oskarżeń o „antysystemowość”?
Myślę, że Marsze Pamięci to przede wszystkim wołanie o prawdę. Nie tylko o prawdę o katastrofie smoleńskiej i szacunek dla jej ofiar, ale też o inną Polskę. Taką, w której sądy nie będą skazywać ludzi za poglądy, w której media będą służyć obywatelom, a nie władzy, w której nikt nie będzie wyzywany od moherów, ciemniaków, faszystów, w której runą fałszywe hierarchie kultury i pojawią się nowe, odpowiadające tradycyjnym polskim wartościom. Patronką naszego zrywu jest śp. Anna Walentynowicz, autentyczna „Pani Cogito”, zawsze stająca w obronie poniżonych i wykluczonych. Zgodnie z jej testamentem, musimy „policzyć się na nowo” i dokończyć misję „Solidarności”.
Smoleńsk wyrwał nas z letargu, z poczucia bezsilności. Bardzo wyraźnie widać to nie tylko w Warszawie, ale i na polskiej prowincji. Nie zajmiemy się już tylko bogaceniem się i grillowaniem. Polska nas obchodzi, dla milionów ludzi Polska znów stała się ogromnie ważna. W tej chwili funkcjonujemy w drugim obiegu, budujemy podziemną kulturę, ale nadejdzie jeszcze nasz czas. Nasza obecność na Krakowskim Przedmieściu jest dowodem, że nie boimy się mówić „nie” temu porządkowi, jaki nam wprowadzono w 1989 r .
Chce Pan powiedzieć, że to akt odwagi? Nie przesadza Pan?
Polacy na Krakowskim Przedmieściu wychodzą na pierwszą linię walki o polską duszę. I to z pełną świadomością, że zostaną ośmieszeni w głównych mediach i będą mieli kłopoty w lokalnych środowiskach. Przecież widzimy, jak są pokazywani w telewizji , jak się z nich kpi, atakuje, uznaje za szaleńców. Ale tych kilka tysięcy ludzi co miesiąc należy traktować jako reprezentantów całego świadomego narodu, także tych z nas, którzy mieszkają na prowincji. Wyjazd do Warszawy to dla wielu Polaków, zwłaszcza starszych, „podróż życia”, poważne wyzwanie, wiążące się z zerwaniem relacji z oswojoną przestrzenią. Nie wszyscy mogą fizycznie stawić się na Krakowskim Przedmieściu, ale są tam duchowo. Znam kilkanaście osób, które nigdy nie brały udziału w Marszach Pamięci, ale głęboko identyfikują się z wołaniem o prawdę. Mówią: „Krakowskie Przedmieście – tak, my jesteśmy z Krakowskiego Przedmieścia”. I to są ludzie różni. Choćby mój sąsiad, legenda polskiego jazzu, który po Smoleńsku zaczął czytać „Gazetę Polską”. W święta narodowe wspólnie wieszamy na naszej kamienicy biało-czerwoną flagę, przepasaną kirem.
Sporo jest też jednak takich, którzy pukają się w czoło, gdy słyszą, że ludzie na Krakowskim Przedmieściu śpiewają „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”.
Też tak śpiewam, bo III RP utraciła podmiotowość w polityce zagranicznej, a wewnętrznie coraz bardziej przypomina putinowską Rosję. Przyjrzyjmy się tym, którzy pukają się w czoło. To albo wykorzenione z polskości „wykształciuchy”, którym wystarcza mała stabilizacja i absurdalne poczucie wyższości, albo młodzi junacy, którzy wierzą, że poparcie kosmopolitycznych trendów da im awans społeczny. Wszyscy są zaczarowani przez cyniczne media, trochę jak Kaj z baśni Andersena o Królowej Śniegu – mają lodowate serca. Brakuje im empatii. A przecież obowiązkiem człowieka myślącego jest zawsze stawać w obronie słabszych. Obserwując Polaków na Krakowskim Przedmieściu przez te 17 miesięcy, uświadomiłem sobie, że udział w mszach i marszach jest dla wielu z nich jedyną bronią. Bo nie pisują polemik w wielkich gazetach, nie chodzą do programów telewizyjnych. Mogą tylko wyjść z lokalnego środowiska i powiedzieć głośno: „Tak, jesteśmy Polakami, chcemy pozostać Polakami”.
Jarosław Marek Rymkiewicz, który też pilnie obserwuje Krakowskie Przedmieście, powiedział, że chciałby, by było już na nim mniej lamentu. Mówi, że teraz jest wojna.
W 1860 r. też zaczęło się od lamentu i patriotycznych manifestacji. Powstanie styczniowe wybuchło dopiero trzy lata później. Sam miałem wiele momentów zwątpienia, śledząc rozwój wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu. W pierwszych dniach po 10 kwietnia był we mnie entuzjazm. Miałem poczucie, że za chwilę będziemy tu mieli jakieś pospolite ruszenie i Polska z dnia na dzień stanie się państwem z krwi i kości, a gdy minie żałoba, będziemy normalnie żyć, respektując ten system wartości, który przyświecał poległym w Smoleńsku. Trudnym doświadczeniem było pogodzenie się z kruchością naszego zrywu. Żeby zmienić oficjalną kulturę, fałszowaną przez dziesięciolecia, potrzeba czasu. Na pewno potrzebujemy większej mobilizacji do budowania podziemnych struktur. Konieczna jest też ogromna determinacja naszych politycznych reprezentantów, czyli PiS-u. Może to nasze marzenie o wolnej Polsce spełni się dopiero w kolejnych pokoleniach, a może już za kilka miesięcy. Wiem jedno: na Krakowskim Przedmieściu jest szczelina, przez którą wypływa na powierzchnię mickiewiczowska lawa. Przyjdzie taki dzień, kiedy ten wulkan polskości wybuchnie i odzyskamy własne państwo.