Przypadający 1 marca Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych to dobra okazja, by zaczerpnąć z prawdziwego źródła mocy.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 22 lutego 2012
Dwa lata temu nakładem Instytutu Pamięci Narodowej i Oficyny Wydawniczej Rytm ukazał się rewelacyjny album „Brygady Łupaszki 1943–1952”. Próżno szukać w nim martyrologicznego zadęcia. Zatrzymani na fotografiach żołnierze 5. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej – młodzi mężczyźni i piękne dziewczęta – śmieją się beztrosko, jakby nie mieli świadomości losu, który jest im pisany. A przecież po wygaśnięciu nadziei na rychły wybuch nowej wojny światowej musieli wiedzieć, że znaleźli się w matni. Mimo to cieszyli się ruchomym skrawkiem niepodległości, bronionym w ciężkich walkach z czerwonym okupantem i przenoszonym z zagajnika do zagajnika, z wioski do wioski. Nie zamierzali korzystać z iluzorycznych amnestii ani nie próbowali przedostać się na Zachód. Większość z nich zginęła wkrótce w ubeckich obławach albo więzieniach. Na zdjęciach operacyjnych, wykonanych przez komunistyczne służby, są już martwi. Oparci o drzwi stodoły albo ułożeni na deskach, wyglądają, jakby spali z otwartymi ustami, próbując zaczerpnąć jeszcze jeden, możliwie największy haust wolności.
Mord na polskich oficerach w Katyniu, masowe wywózki w głąb ZSRS, likwidacja niepodległościowego podziemia – wszystko to jest jak lobotomia, zabieg neurochirurgiczny, polegający na przecięciu włókien nerwowych, które łączą czołowe płaty mózgowe ze strukturami międzymózgowia. Po likwidacji patriotycznej inteligencji nawet Polacy negatywnie nastawieni do komunizmu utracili instynkt niepodległościowy. Gdyby nie wycięto nam elit – ziemiańskich, wojskowych, urzędniczych, naukowych i kulturalnych – opór przeciwko władzom PRL miałby zupełnie inny charakter. Zamiast powtarzać głupawe pytanie „bić się czy nie bić?”, znaczna część narodu nadal prowadziłaby poważną walkę z wrogiem. Niestety, eksterminacja Żołnierzy Wyklętych sprawiła, że niepodległościowe wysiłki w ogóle przestały być brane pod uwagę. O uśpieniu Polaków najlepiej świadczy aktualny do dzisiaj dystans wobec jednostkowych, nierzadko desperackich akcji przeciwko okupantowi, takich jak samospalenie Ryszarda Siwca, wysadzenie auli w Opolu przez braci Kowalczyków czy misja podjęta przez płk. Ryszarda Kuklińskiego.
Dopiero w 1968 r. zaczęła się kształtować zastępcza forma sprzeciwu wobec peerelowskiej władzy. Celem tzw. opozycji demokratycznej, kierowanej najczęściej przez zawiedzionych udziałowców komunistycznego systemu, było jednak nie odzyskanie przez Polskę niepodległości, lecz reforma istniejącego porządku. Gdy dekadę później rodziła się Solidarność, bardzo szybko znalazły się w pobliżu „autorytety” sprowadzające ideały tego niepodległościowego w swej istocie ruchu wyłącznie do praw człowieka, robotnika, obywatela. Ta płytka interpretacja otworzyła drogę do „okrągłego stołu”. Pogarda beneficjentów III RP wobec Anny Walentynowicz była świadectwem ambicjonalnej niechęci wobec Anny Solidarność, lecz przede wszystkim wyrazem radykalnego odrzucenia Anny Niepodległość. Podobny mechanizm zadziałał później w stosunku do Jana Olszewskiego, Antoniego Macierewicza czy braci Kaczyńskich.
Demokracja to pewna wartość, ale nie zastąpi nam Polski. Różnica między motywacją niepodległościową a demokratyczną jest zasadnicza. Kto nosi w sercu niepodległość, traktuje wspólnotę narodową jako wieczną sztafetę pokoleń, jest w stanie utożsamić się z dawnymi bohaterami i przyjąć zobowiązanie nie tylko względem własnych dzieci i wnuków, ale i wobec tych Polaków, którzy urodzą się za sto czy dwieście lat. W ten sposób czuł i myślał Tadeusz Gajcy, adresujący swoją poezję do potomnych, a krwawą ofiarę Powstania Warszawskiego traktujący jako zaczyn wyśnionej, wolnej ojczyzny. Ograniczona perspektywa demokracji nie pozwala dostrzec tej ciągłości. Kto walczy wyłącznie o prawa obywatelskie, kieruje się ideałem dobrobytu tu i teraz. Pragnie zabezpieczyć własne interesy, ale czy zechce umierać za wieczną Polskę? Dlatego ściśle demokratyczna retoryka, choćby w sprawie ACTA, przynajmniej mnie nie rzuca na kolana. Na krótką metę można z nią wiązać jakieś polityczne nadzieje, ale na pewno nie stanie się impulsem do narodowego przebudzenia. Przypadający 1 marca Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych to dobra okazja, by wspólnie z nimi stanąć do apelu niepodległych i zaczerpnąć z prawdziwego źródła mocy.