czwartek, 9 lutego 2012

Warszawski splin

Dystans prawicowych „ludzi czynu” wobec patriotycznych manifestacji na Krakowskim Przedmieściu jest świadectwem jałowego marzycielstwa i obywatelskiej niedojrzałości.

"Nowe Państwo" nr 12/2011

„Przebudzenie” Joanny Lichockiej to film o Polakach, dla których dzień 10 kwietnia 2010 r. okazał się życiowym przełomem. Zwłaszcza o tych, którzy co miesiąc gromadzą się w warszawskiej Bazylice Archikatedralnej pw. Męczeństwa św. Jana Chrzciciela, by modlić się w intencji ofiar katastrofy pod Smoleńskiem i przywrócenia ojczyźnie prawdziwej wolności, a po nabożeństwie wspólnie przechodzą pod Pałac Prezydencki. Są wśród nich przedstawiciele rodzin smoleńskich, weterani Armii Krajowej, szeregowi żołnierze „Solidarności”, reprezentanci niepodległościowej inteligencji, duchowni, harcerze, członkowie Klubów „Gazety Polskiej”, ale też osoby, które trudno jednoznacznie sklasyfikować: właściciele prywatnych firm, nauczyciele, bankowcy, publicyści. Wszystkich łączy potrzeba przeżywania narodowej tragedii na poziomie duchowym, najgłębszym z możliwych, co oczywiście nie redukuje ich zainteresowania rozwojem sytuacji politycznej w Polsce.

Kilkakrotnie przyjeżdżałem z Gdańska, by wziąć udział w tych mszach i marszach pamięci, więc wiem, o czym mówię. Konsekwencja „ludzi z Krakowskiego Przedmieścia” to niezwykle dojrzałe świadectwo polskości. Choć medialny przemysł pogardy wciąż produkuje środki do ich publicznego unicestwienia, tworzą fundament prawdy, konieczny do zbudowania autentycznej polskiej kultury.

Czystość intencji

Z dzieciństwa pamiętam Msze św. za Ojczyznę w gdańskim kościele św. Brygidy. Nie było nas wówczas więcej niż wiernych gromadzących się dzisiaj w warszawskiej archikatedrze. W wypełnionej po brzegi świątyni uobecniał się dokładnie ten sam duch, który jednoczy uczestników kolejnych smoleńskich miesięcznic. Wtedy też ludzie modlili się w milczeniu, homilie o tym, że nie da się zniszczyć prawdy, wywoływały burzę oklasków, a przy słowach pieśni: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie” setki rąk wznosiły się w geście zwycięstwa.

Msze w kościele św. Brygidy były dla mnie jednym z doświadczeń formacyjnych. Nieważne, że w tłumie musieli znajdować się również esbecy, a po którymś z nabożeństw na dziedzińcu plebanii Lech Wałęsa przekonywał do „finezyjnej” rozgrywki z komunistami, starając się przekrzyczeć narastające gwizdy. Znacznie silniej zapisała się w mojej pamięci atmosfera ludzkiej solidarności, niezłomności i wiary w wolną Polskę. Czułem, że prędzej czy później ta energia rozsadzi struktury kłamstwa.

Co się stało z tamtym potencjałem? Można powiedzieć, że został „finezyjnie” skanalizowany. Większość stoczniowców z kościoła św. Brygidy w III RP znalazła się na marginesie życia publicznego. Ich aktywność osłabła, została gorycz. Prawie wszyscy w jakiejś mierze daliśmy się oszukać architektom Okrągłego Stołu, z braku alternatywy głosując na Wałęsę w wyborach prezydenckich. Nie podważa to jednak czystości intencji jednoczących nas w kościele św. Brygidy. Dziś ten duch wraca, a my jesteśmy bogatsi o historyczne doświadczenie. Głupcem jest ten, kto nie dostrzega wagi wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu.

Formacja gderaczy

Niestety, takich głupców nie brakuje. Przekonują o tym choćby reakcje na tytuł filmu Joanny Lichockiej. Przykłady z internetowych forów: „Nie wierzę w żadne przebudzenie narodu. Jest może kilkadziesiąt tysięcy, ale nie większość. Ta większość siedzi przed tefałenem czy polsatem i czyta gwno. Mają przez to wyprane mózgi, a jak przyjdzie krach, to winą media obarczą... Kaczyńskiego”; „Widząc wyniki wyborów, trudno stwierdzić, że coś się radykalnie zmieniło. Raczej nadal Polska zmierza w złym kierunku”.

Jak widać, władcy III RP wyhodowali sobie formację prawicowych gderaczy, kapciowych moralistów, którzy czekają, aż naród w stu procentach się odrodzi. Nie zadowoli ich żaden spontaniczny ruch, który nie ma natychmiastowego przełożenia na wyniki wyborów. To ludzie kompletnie jałowi, bo rozpieszczeni przez konsumpcyjną cywilizację. Podobnie jak otrzymują w sklepie nowy telewizor, chcą dostać wolną Polskę, sprawną, ładnie zapakowaną, mającą wszystkie funkcje, o których jest mowa w cenniku. Dopiero gdy ich zamówienie zostanie zrealizowane, łaskawie wystawią sprzedawcy (Kaczyńskiemu? Opatrzności?) pozytywną opinię. Tyle że za telewizor trzeba płacić. Na to ich jeszcze stać. Wolną Polskę najwyraźniej chcą dostać za darmo albo na kredyt.

Fantazmat czynu

Jeszcze bardziej groteskowi są jednak prawicowi „ludzie czynu”, którzy z pogardą odnoszą się do wszelkiego „teoretyzowania”, „romantyzmu” i „modlenia się”. Siedząc w kapciach przed komputerem, wypisują setki komentarzy, z których możemy się dowiedzieć, że nie czas na „jakieś poezjowanie”. Trzeba, panie dzieju, wziąć się w garść i „osądzić ubeków”, „postawić Tuska przed trybunałem stanu” oraz „odwdzięczyć się Ruskim za Smoleńsk”. Nie dodają tylko, jak to zrobić, skoro system III RP przez dwie dekady skutecznie blokował wszelkie próby naprawy państwa. I kto miałby to zrobić, jeśli niepodległościowi politycy, pozbawieni realnego wpływu na ośrodek władzy, uczestniczą z nami w marszach pamięci.

Podejrzewam, że „ludzie czynu” uważają swoje dobre rady za wyraz rzeczowości i zdecydowania. Dla mnie jednak ich krzepkie frazy są świadectwem jałowego marzycielstwa, a ich dystans wobec patriotycznych manifestacji na Krakowskim Przedmieściu to przejaw obywatelskiej niedojrzałości. Bo czym chcieliby zastąpić nasz – mówiąc słowami Zbigniewa Herberta – „upór i trwanie”? Zapytani o to, odpowiadają stanowczo: „Trzeba wyjść na ulice i naparzać się z ZOMO!”. Czytając podobne recepty na odrodzenie państwa, trudno powstrzymać myśl, że również w naszych czasach – jak w PRL – działają prowokatorzy próbujący stłumić rodzącego się ducha wspólnoty. Chyba że to fanatycy gier komputerowych i fantastycznych powieści, patrzący na historię przez pryzmat fikcyjnych bohaterów.

Ta mityczna młodzież

Internetowych gderaczy i działaczy łączy zwykle nabożny stosunek do młodych, którzy mają stanowić jakąś polityczną awangardę. „Martwi mnie, że PiS kompletnie nie potrafi ściągnąć młodzieży i obawiam się, że jak się w jakiś sposób nie dostosuje do obecnych czasów, to będzie się coraz bardziej marginalizował” – piszą. Jak z tego wynika, o młodzież trzeba energicznie zabiegać, należy podsuwać jej wizerunkowe łakocie, żeby raczyła w końcu obdarzyć Polskę zainteresowaniem. Wypada przypomnieć, że w II RP było nieco inaczej. Młodzi Polacy sami tworzyli patriotyczne struktury, bo mieli odpowiednią formację. Służba ojczyźnie była dla nich nie żadną łaską, tylko psim obowiązkiem. Obawiam się, że zastępując formację łakociami, nie przyczynimy się do przypływu młodych, gotowych oddać życie za ojczyznę.

Wśród ludzi z Krakowskiego Przedmieścia nie brakuje harcerzy, studentów, uczniów. Ci, którzy dzięki rodzicom mają świadomość, że polski duch kłóci się z konsumpcjonizmem i zgrywą, już są z nami. Dołączą do nich młodsi, jeśli uda się im dostrzec, jak fascynującym doświadczeniem jest życie na serio. Innych nie potrzebujemy. Wychowankowie III RP, usiłujący łączyć konserwatyzm z postmodernizmem, w gruncie rzeczy nie mają żadnego duchowego potencjału. Jeśli nie chce im się ruszyć na marsz pamięci, jeśli wszystko ujmują w cudzysłów, panicznie bojąc się patosu, jeśli cały świat zamknęli we własnej głowie i wszelkie wartości traktują jako grę idei – jaki z nich pożytek?

Podziemna rzeka

Na Krakowskim Przedmieściu udało się nam zbudować kawałek wolnej Polski. Słowa rozbrzmiewające w archikatedrze – jak dawniej – mają moc docierania do ludzkich sumień. Znów potrafimy się organizować, uczymy się cierpliwości. Warszawski splin, oparty na maksymalizmie żądań, nie stłumi ducha polskości przywracającego sens takim wartościom, jak krzyż, wierność, powaga, wyrzeczenie, pokora. Przebudzeni smoleńską tragedią jesteśmy po to, by przechować tego ducha, aż nastaną warunki do politycznej zmiany. Ale też po to, by płynąć przez historię podziemną rzeką polskiej kultury, biegnącą od Adama Mickiewicza, przez „Prosto z mostu” Stanisława Piaseckiego, aż po poetów „Sztuki i Narodu”.

Ofiara z 10 kwietnia 2010 r. wysadziła tamę usypaną po powstaniu warszawskim przez komunistów. Niektórzy nie wsiedli do łodzi, bo nie zauważyli metafizycznej głębi wydarzenia. Blokowani partyjniacką nienawiścią do PiS i inteligencką pogardą dla tłumu zostali przy wysadzonej tamie. Ale my, w łodzi, jesteśmy już daleko. Jedyne, czego potrzebujemy, to podziemny wiatr, który budzi z letargu pokolenia żywych i umarłych. I pcha wolnych Polaków ku ich przeznaczeniu.