Kto nie przeczytał jeszcze „Nadberezyńców” Floriana Czarnyszewicza, musi zrobić to natychmiast.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 8 lutego 2012
Nie ma, że „gruba książka”, „posiadam umysł ścisły” czy „zrazy mi się przypalą”. Ta lektura, podobnie jak „Pan Tadeusz”, jest obowiązkowa dla każdego Polaka, który chce być świadomym członkiem narodowej wspólnoty. Posługując się piękną, kresową polszczyzną, Czarnyszewicz opisuje losy polskiej szlachty zagrodowej na ziemiach położonych między Berezyną a Dnieprem w latach 1911-1920. Jego bohaterowie żyją w zaściankach i leśnych chutorach, starając się zachować polską tożsamość. Po ponad stu latach zaborów są przetrzebieni, ale nadal „zdrowi w pniu” i „mocni w korzeniu”. Cieszą się, kiedy udaje im się wyprowadzić w pole carskiego urzędnika albo nauczyć dzieci pisania po polsku. Raz w roku pielgrzymują do Bobrujska, by z dumą wziąć udział w wielotysięcznej procesji Bożego Ciała, będącej jednocześnie manifestacją polskości. Choć nie potrafią odwrócić wyroków Opatrzności, utrzymują polskiego ducha, cierpliwie czekając na moment, w którym Bóg pozwoli im rozwinąć skrzydła. I gdy w okolicy roznosi się nieoczekiwana wieść o sformowaniu polskich legionów, są gotowi pójść za nimi choćby na koniec świata.
Czy czegoś to nam nie przypomina? Mimo wszystko trudno zestawiać carską administrację z III RP. Wciąż mamy swoich politycznych reprezentantów, potencjał wpływania na kształt państwa i wiarę, że obecna „dyktatura ciemniaków” to zjawisko przejściowe. Ale już współczesna kultura, jako źródło zbiorowego egoizmu, pęta nasz naród w sposób nie mniej trwały i bolesny niż czyniły to kajdany zaborców. Naszymi zaściankami są tradycyjne rodziny, a chutorami prowincjonalne miasteczka, naszym Bobrujskiem co miesiąc staje się Krakowskie Przedmieście. Czego możemy się nauczyć od uczestników „drugiego obiegu” sprzed stulecia? Na pewno odpowiedzialności za najmłodsze pokolenie. Średnia wieku na spotkaniach środowisk niepodległościowych odsłania skalę problemu. Nie ma co mydlić sobie oczu aktywnością kibiców czy obrońców internetowej anonimowości. Patriotyzm nie bierze się znikąd. Korzeń osłabnie, a pień uschnie, jeśli nie wychowamy naszych dzieci i wnuków tak, by myślały, odczuwały i działały po polsku.
Po lekturze powieści Czarnyszewicza zostaje w pamięci obraz ogromnej puszczy, która jest jak historia pisana przez Boga. Mieszkańcy maleńkiej Smolarni uznają jej potęgę, wiedzą, że nad nią nie zapanują, ale nie unosząc wzroku zbyt wysoko, potrafią rozpoznawać gatunki drzew, tropy zwierząt, rodzaj gruntu, a w konsekwencji odnajdować tajemne ścieżki i skróty prowadzące ku światłu. Trzeba więc budować relację z Najwyższym i uważnie czytać przeznaczone dla nas znaki. I najważniejsze: nie skarżyć się na los, nie popadać we frustrację. „Nadberezyńcy” to powieść o wielkiej miłości do wyśnionej ojczyzny, ale i do barwnego życia tu i teraz: kobiet, swojskości, śpiewnego języka, kościelnej liturgii, przyrody i przygody, humoru i ryzyka.
Książka Czarnyszewicza po raz pierwszy ukazała się w Buenos Aires w 1942 r. W tym samym mieście przebywał wówczas Witold Gombrowicz, któremu pewnie chodziła już po głowie idea przekłucia patriotycznego balonu. Zrealizował ją niedługo po wojnie w „Trans-Atlantyku”, gdzie miłość została wyparta przez cynizm, a ojczyzna przez „synczyznę”. Prowokacyjna dekonstrukcja narodowej tożsamości bardzo spodobała się peerelowskim „intelektualistom”, a w III RP zamieniła się w dogmat. Wyznawcom Gombrowicza zupełnie nie przeszkadza fakt, że ich idol to pasożyt, który nie istniałby bez sarmatyzmu i romantyzmu. Sens jego twórczości sprowadza się do negacji potężnej polskiej tradycji. Jest jak giez bydlęcy, uprzykrzający życie mlecznej krowie. Skoro Bóg stworzył insekty, trzeba jakoś znosić ich brzęczenie, ale nie należy zapominać, że to krowa daje mleko.
Również pod względem klasy artystycznej Gombrowicz ma wymiary gza (12-15 mm). Jego kunszt językowy polega na biegłości w przedrzeźnianiu. W porównaniu z nim Czarnyszewicz to gigant polszczyzny. Koledzy z uniwersytetów, najwyższy czas przewartościować wreszcie kanon literatury polskiej XX w. Wiem, że macie tam ostatnio niezły gender, ale nie dajcie się zwariować.