Język III RP jest jak zdjęcie rentgenowskie. Nie tylko odsłania mentalność konkretnych osób, które w kolorowej prasie wygrywają rankingi na najlepiej ubranych polityków. Przypomina też, jak głęboko struktury państwa przeżarte są postkomunistycznym nihilizmem.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 16 maja 2012
Niektórzy wierzą, że najnowsze bon moty systemu pogardy: „Won stąd!” i „Zadzwoń do brata”, wywołają wreszcie masowy sprzeciw. Ale korzenie takiego języka zanadto rozrosły się w kulturze, by było to możliwe.
Układ zawarty w Magdalence i przy okrągłym stole otworzył drogę do realizacji kastowych interesów najbardziej zdemoralizowanym aktywistom PRL-u, którzy dotąd byli ograniczani regulaminem służbowym. Jeśli starzy partyjni aparatczycy zadowolili się gwarancją świętego spokoju i wysokich emerytur, to esbecy, ich koledzy z wojska i tajni współpracownicy zaczęli budować kariery w III RP, bez oporów korzystając z nabytej dawniej wiedzy. Za sprawą ożywionych kontaktów ich naturalny, przestępczy w gruncie rzeczy język przeniknął do świata polityki. Znalazł też odzwierciedlenie w kulturze, gdzie – jak określił to kiedyś Maciej Urbanowski – dokonała się rewolucja cynizmu.
Mowa nienawiści, mniej groźna w tygodniku „Nie”, dość powszechnie identyfikowanym jako polityczne ekstremum, po 1989 r. stała się znakiem rozpoznawczym „męskiego” kina czy „krwistej” prozy. Władysław Pasikowski uczynił bohaterem „Psów” zachlanego esbeka, palącego teczki osobowe na wysypisku śmieci i szydzącego z poległych za ojczyznę, a do tego pospolitego mordercę. Ale większość widzów zapamiętała wrażliwego mężczyznę „po przejściach”, który mści się „w imię zasad, skurwysynu”. Trudno się dziwić, bo nieszczęśliwie zakochany Franc Maurer na ekranie budził zdecydowanie więcej sympatii niż domagający się lustracji senator Wencel z Chrześcijańskiej Unii Jedności, w skrócie ChUJ.
Dlaczego po 1989 r. wielu Polaków uznało ten język za normalny? Czemu zamiast próbować odnaleźć w polskiej kulturze wymiar metafizyczny czy głęboko patriotyczny, jej odbiorcy zaczęli babrać się w bebechach, cmokając nad powieściami Andrzeja Zaniewskiego czy Andrzeja Stasiuka? Może powszechne upodlenie wydało się im koniecznym warunkiem wytęsknionego kapitalizmu. A może udzieliła się im atmosfera politycznej zgnilizny, zaraźliwej, ośmieszającej ducha, niszczącej w zarodku każde pragnienie dotarcia do prawdy. Tak czy inaczej, puszka Pandory została otwarta. Licealiści, którzy dziś pozdrawiają się słowem „zajebiście” i przesyłają sobie naszpikowane wulgaryzmami nagrania rozmów telefonicznych, to zagubione dzieci Franciszka Maurera. Nieślubne, oczywiście.
Do oswojenia słownej agresji w ogromnej mierze przyczyniły się autorytety III RP. Nie tylko medialni celebryci, ale też „postępowi” publicyści i naukowcy, dostrzegający większe zagrożenie w konserwatywnych wartościach niż w powszechnej barbaryzacji języka. W wydanej w 2003 r. książce „Zamiast procesu. Raport o mowie nienawiści” Magdalena Tulli i Sergiusz Kowalski na ponad 500 stronach cytowali fragmenty artykułów drukowanych w prawicowej prasie, a każdy przypadek „zaburzenia społecznej komunikacji” opatrywali własną diagnozą. Według nich, za przejaw hate speech należy uznać np. taki pogląd: „Reewangelizacja naszych zachodnich sąsiadów jest zasadniczą polską misją” („agresywny ton narodowej i religijnej megalomanii”). Gdy w kolejnych latach wzmogła się rzeczywista kampania nienawiści przeciwko braciom Kaczyńskim, specjaliści od „zaburzeń społecznej komunikacji” milczeli jak zaklęci.
„Palant, szkodnik, cham, bachor, debil, dureń, psychole, paranoicy, karły moralne...” – na te słowa nie reagował prawie nikt. Tak jakby obsesyjnie powtarzane obelgi były dopuszczalnym elementem gry politycznej, a nie klasyczną mową nienawiści. A potem był Smoleńsk, nieco później zabójstwo Marka Rosiaka. Nagromadzona w wymiarze publicznym nienawiść wydała śmiertelne owoce. Choć jej wpływ na bieg zdarzeń trudno udowodnić, wszyscy czujemy przecież, że coś jest na rzeczy. Dlatego tak bolą obelgi w stylu „Zadzwoń do brata”, dowodzące, że rewolucja cynizmu nie ma żadnych granic. Podobnie jak bolszewicka.