Z Wojciechem Wenclem rozmawia Aleksander Kłos
Co z dzisiejszej perspektywy, dwóch lat
po katastrofie pod Smoleńskiem, może pan powiedzieć o polskiej duszy, o jej
słabościach, lękach, kompleksach, ale i sile, żywotności, umiejętności
odradzania się? Wydaje się, że poprzez to ekstremalne „wydarzenie” nastąpiło
wyraźniejsze uwidocznienie pewnych zalet i wad naszego narodu, które, co prawda,
były i wcześniej zauważalne, ale chyba nigdy tak wyraźnie jak do tej pory.
Sukces Ruchu Palikota i jego dużą popularność wśród młodzieży też po części
można uznać za jakąś formę oporu przeciwko „erupcjom narodu” podczas m.in.
śmierci papieża Jana Pawła II czy po katastrofie pod Smoleńskiem.
Zacznę od końca, czyli od Palikota. Nie sądzę,
żeby jego popularność wśród młodzieży wynikała z ducha oporu. Żeby się buntować
przeciwko patriotycznej retoryce licealiści musieliby uznawać ją za coś
opresyjnego, dominującego w rodzinie, szkole, mediach. A przecież te nasze
uniesienia czy – jak mówią nihiliści – „wzmożenia narodowe” to dziś margines
oficjalnej kultury. W literaturze ostatni bunt przeciw tradycyjnemu przeżywaniu
polskości był dwadzieścia lat temu. Cała ówczesna twórczość Marcina
Świetlickiego, z wierszem „Dla Jana Polkowskiego” na czele, to przykład
buntu wobec zbiorowych obowiązków. Dla pokolenia „brulionu” Polska była
wspólnotą opresji, ale pozostawała ważnym punktem odniesienia. W młodszej
literaturze już tego nie ma. Zostały zgrywa, zabawa, ego zawieszone w próżni.
Podobne klimaty panują wśród młodych zwolenników Palikota. Oni nie zastanawiają
się nad wartościami. Nie bronią swojej pojedynczości. Chcą być standardowi i nie
widzą w tym nic ubliżającego. Nihilistyczny standard myślenia traktują podobnie
jak markowe ciuchy – jako znak pozycji społecznej. Takie wydarzenia, jak śmierć
papieża czy katastrofa pod Smoleńskiem, wcale ich nie obchodzą. Na pocieszenie
dodam, że postawa ta nie jest wynalazkiem naszych czasów. Przy długotrwałej
presji nihilizmu zwykle włącza się mechanizm wyparcia wszelkiego wysiłku.
Zwycięża konsumpcjonizm, zwłaszcza wśród ludzi niedojrzałych. Poeta Władysław
Ludwik Anczyc tak pisał o warszawskiej młodzieży z połowy XIX w.: „Gdy młódź,
marnując siły w bezecnych rozpustach,/ Wątła, zlana woniami, z utrefionym
włosem,/ Z próżnią w sercu i głowie, bezwstydem na ustach,/ Zajmowała się więcej
baletnicy losem,/ Niż ojczyzny...”. A później było powstanie styczniowe i
część tej młodzieży jednak poszła walczyć.
Zgadzam się, że Smoleńsk ukazał zalety i wady
Polaków – te same od wieków. Z jednej strony żarliwy patriotyzm,
bezinteresowność, umiłowanie prawdy i wolności, gotowość obrony i odbudowania
państwa nawet za cenę własnego życia, wreszcie zakorzenienie w chrześcijaństwie.
Z drugiej – skłonność do uciekania w iluzoryczny świat współczesnej
„cywilizacji” zachodniej. Kiedyś to były peruki i francuska „lekka muza” w
literaturze. Dziś tę samą rolę pełnią modne czapki i brytyjska „lekka muza” w
klubie. Najwyraźniej jesteśmy narodem głęboko ewangelicznym – zimnym albo
gorącym. Po dwóch latach od katastrofy smoleńskiej widać ogromną słabość
państwa, które właściwie w ogóle nie zareagowało na zagładę swojej elity, ale
też żywotność polskiej duszy. Ta dusza jest niezniszczalna, wieczna. Fakt, że
wielu Polaków wciąż utożsamia wolność z prawdą, to wspaniałe świadectwo dla
świata.
Czy uważa pan, że brak ostrej reakcji
większości Polaków na kłamstwa zarówno Rosjan, jak i rządu polskiego,
spowodowany jest tylko medialną manipulacją? W końcu zapewne większość rodaków
widziała upokarzające kadry niszczonego samolotu, dochodził do nich fakt
wielkiej liczby rosyjskich zaniedbań, kłamstw, i „pomyłek” lub „nie do końca
sprawdzonych informacji” podawanych przez polskie media. Nie trzeba było się za
bardzo wgłębiać w sprawę, żeby zauważyć, że jest się poddawanym wielkiemu
eksperymentowi. Większość Polaków nie ma już żadnej dumy narodowej? Nic ich nie
obchodzi dotarcie do prawdy? Przecież nie trzeba było lubić prezydenta Lecha
Kaczyńskiego, żeby żądać poważnego podejścia do tej sprawy.
Jest dokładnie tak, jak pan mówi: większość
Polaków, biorąc pod uwagę wyniki wyborów, nie ma żadnej dumy narodowej. Ludzie
ci uznali, że lepiej być opluwanym i udawać, że deszcz pada, niż stracić święty
spokój. Niektórzy czują się z tą śliną na twarzy niewygodnie, więc próbują
radykalnie odciąć się od Lecha Kaczyńskiego i kontynuatorów jego misji. Myślą
sobie: – To im napluto w twarz, ja jestem Europejczykiem, mnie to nie dotyczy.
Oszukują samych siebie, bo jako obywatele polscy nie są w stanie całkowicie
odciąć się od polskości. Choćby w Londynie czy innym Paryżu godzinami
odżegnywali się od „polskiej ciemnoty”, ich rozmówcy i tak będą ich mieli za
frajerów, którym Rosjanie w śledztwie bezkarnie zagrali na nosie. To samo
zresztą dotyczy polskiego rządu, co – niestety – ma wpływ na naszą pozycję w
polityce międzynarodowej. Problemem właścicieli polskich paszportów jest to, że
od godności narodu wyżej stawiają prywatne cwaniactwo. PRL nauczył ich, że Polak
to spryciarz, trochę oszust, który poradzi sobie w każdych warunkach. Dla wielu
ideałem jest bohater komedii „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Mnie ten
film żenuje, bo – choć miejscami zabawny – jest apologią mentalności
niewolniczej. Istotą polskości jest nie skuteczność za wszelką cenę, lecz
bezinteresowny sprzeciw wobec tendencji absolutystycznych. Najważniejsze jest
zachowanie ducha wolności, a nie fizyczne ocalenie.
W swoim artykule „Warszawski splin” pisze
Pan, że dystans prawicowych „ludzi czynu” wobec patriotycznych manifestacji na
Krakowskim Przedmieściu jest „świadectwem jałowego marzycielstwa i
obywatelskiej niedojrzałości”. Na czym ono polega? W końcu wielu z nich, jak
choćby środowisko Teologii Politycznej, to przecież ludzie, których ciężko
oskarżyć o brak patriotyzmu, czy myślenia o dobru publicznym.
Nie
miałem na myśli redaktorów „Teologii Politycznej”, choć różnię się od nich,
jeśli chodzi o diagnozę stanu państwa i pomysł na jego naprawę. Oni idą drogą
Aleksandra Wielopolskiego czy – może trafniej – Henryka Rzewuskiego, uznając
istniejącą strukturę państwową za wartość nadrzędną. Ja uważam, że jakakolwiek
współpraca z władzami III RP jest już niemożliwa. Ale bardziej chodziło mi o
publicystów „Rzeczpospolitej”, takich jak Łukasz Warzecha, którzy oskarżają nasze
środowisko o ignorowanie realpolitik, a sami zajmują się jedynie pisaniem
tekstów. Za nimi idą tysiące internetowych mądrali, gniewnie pohukujących, że
trzeba działać, a nie organizować marsze pamięci. Ja też mógłbym zaproponować
kilka konkretnych rozwiązań politycznych czy gospodarczych, okraszając je zwrotami
typu: „Nie gadajmy! Zróbmy to!”. Tylko co by to dało? Co dają deklaracje Marka
Jurka czy Janusza Korwin-Mikkego? To tylko słowa, słowa, słowa. Takie same jak
nasze modlitwy za ojczyznę. Jeśli jednak my z założenia poruszamy się w sferze
idei i symboli, oni deklarują, że chcą działać politycznie. Nie robią tego.
Gadają. Są jałowymi marzycielami, podczas gdy nasz romantyzm jest głęboko
realistyczny. Robimy to, co w obecnej sytuacji, da się zrobić dla Polski. Zanim
wybuchło powstanie styczniowe, ludzie przez dwa lata uczestniczyli w
manifestacjach na Krakowskim Przedmieściu.
Czy odczuwa Pan, że wiele osób, które
bardzo chciałyby przeprowadzenia radykalnych zmian w Polsce pomału przestaje
wierzyć w możliwość ich realizacji, traci ducha, ponownie wycofuje się do
swojego życia prywatnego. No bo skoro nie udało się po aferze Rywina, ani po
tylu kompromitacjach rządu Donalda Tuska i nawet katastrofa pod Smoleńskiem nie
spowodowała obudzenia się Polaków… Wynika z tego, że większość Polaków obawia
się zmian, woli już swoją szarą rzeczywistość, a nie eksperymentowanie z
nieznanym, jest zadowolonych ze swojej „małej stabilizacji”. Pesymizm prof.
Legutki z „Eseju o duszy polskiej” wydaje się znajdować uzasadnienie w
rzeczywistości i jest jeszcze boleśniejszy po 10 kwietnia 2010.
Znów
posłużę się wierszem Anczyca: „Warszawo, kto cię widział przed kilkoma laty,/
Tracił nadzieję w Bogu, wiarę w przyszłość kraju.../ Gdy na cześć cara brzmiały
w twych murach wiwaty,/ Gdy biegły za nim tłumy w łazienkowskim gaju”. I kilka
strof dalej: „A dziś... Jakaż cudowna, niepojęta zmiana,/ Z kału zepsucia
wybiegł stolicy duch dzielny,/ Warszawa pierwsza wstrząsa potęgą tyrana/ I
narodowi w walce przoduje śmiertelnej”. Ciągle powtarzam, że potrzebne są nam
herbertowskie cnoty uporu i trwania. Cierpliwość zawsze się opłaca.
Zniechęcenie jest skutkiem paniki, która nie znajduje podstaw w historii.
Przesilenie musi nadejść – im później to nastąpi, tym trwalsze będzie
odrodzenie, bo nagromadzone, tłumione dotąd emocje wyborców nie pozwolą im
szybko wrócić do uległości wobec kłamstwa. Kiedy obecna władza upadnie, już się
nie odrodzi. Ten scenariusz sprawdził się w przypadku SLD i AWS. Klęska PO
będzie jeszcze bardziej dotkliwa.
Jeszcze jeden cytat z Pana tekstu, w
którym wypowiada się Pan na temat „walki o młodych”: „Jeśli nie chce im się
ruszyć na marsz pamięci, jeśli wszystko ujmują w cudzysłów, panicznie bojąc się
patosu, jeśli cały świat zamknęli we własnej głowie i wszelkie wartości
traktują jako grę idei – jaki z nich pożytek?”. O ile rozumiem, dotyczy to
tych, którzy rozumieją wiele z rzeczywistości, ale nie wierzą, że ich
inicjatywa, zaangażowanie w sprawy społeczne może przynieść efekt, wolą
ustawiać się w roli krytyków zarówno III RP, jak i „nieudanej” opozycji.
Tak.
Wielu moich znajomych, głównie ze środowisk uniwersyteckich, uważa, że
patriotyzm mieszka w głowie. Otóż nic z tych rzeczy. Potrzebne jest jeszcze
serce, identyfikacja z ludźmi na ulicy. Podczas zaborów młodzież uniwersytecka
organizowała msze za ojczyznę, na które zapraszała wszystkich „braci Polaków”.
Tę narodową wspólnotę duchową trzeba odkryć na nowo. Jeśli konserwatywni
studenci, absolwenci i redaktorzy pism się nie przebudzą, pozostaną
bezużytecznymi zrzędami. Mogą się oszukiwać, że ich gorzkie przemyślenia mają
wartość dla kultury, ale – o ile mi wiadomo – żaden z nich nie jest Józefem
Mackiewiczem. W rzeczywistości kieruje nimi egoizm. A dystans wobec „nieudanej”
opozycji, nieumiejętność dostrzeżenia w niepodległościowym zrywie wyższej idei
i wzniesienia się ponad partyjne uprzedzenia, świadczy o niedojrzałości. W
naszym ruchu jest jednak wielu młodych ludzi: harcerze, kibice, część studentów,
kadry naukowej. Zwyciężymy razem z młodymi inteligentami lub bez nich. Może
jednak usłyszą ostatni dzwonek i – dla własnego dobra – do nas dołączą. Tego
szczerze im życzę.
A co z tymi, których nie bez kozery nazywa
się lemingami. Czy ich postawa nie powoduje, że pozostawiamy ich samym sobie?
Czy póki sami nie zrozumieją tego, jak bardzo są okłamywani, manipulowani, że
popierają system, który ich ogranicza należy na nich machnąć ręką, niech robią
co chcą, nic nas z nimi nie łączy? Czy jest szansa do dotarcia do tej części
społeczeństwa, skoro często nie można z jej przedstawicielami znaleźć zbyt
wielu cech wspólnych, a nasze wartości uznawane są przez nich za obciach i
budzą tylko szyderstwa i śmiech. Z cynizmem,
egoizmem i tumiwisizmem nie da się rozmawiać. A może się mylę?
Strategia
np. publicystów „Rzeczpospolitej” zakłada, że mamy do czynienia z głąbami,
których należy uświadomić. Uważam, że wiara w skuteczność takiej perswazji to
inteligenckie mrzonki. Jeśli większość lemingów rzeczywiście ulega instynktom
stadnym, podda się nowej tendencji, kiedy nastąpi polityczne przesilenie.
Nastąpi efekt lawiny czy kuli śnieżnej i problem się rozwiąże. Osobiście sądzę
jednak, że wśród lemingów jest wiele osób, które są w stanie zacząć myśleć
samodzielnie. Dlatego właśnie trzeba uszanować ich wolność i poczekać, aż
przejrzą na oczy. Część jest do tego zdolna, część nie. Niektórym pomogą
życiowe doświadczenia, przemyślenie rodzinnych tradycji, do którego dojrzeją z
wiekiem. Na pewno pozostanie jednak w Polsce również grupa nihilistów. To
naturalne. Ważne, żeby nie była ona tak liczna, by decydować o wyniku wyborów.
W środowisku prawicowym, tak je umownie
nazwijmy, toczy się dyskusja czy działać na rzecz zmiany, reformy III RP, czy
należy radykalnie od niej się odciąć i stworzyć nową jakość. W eseju „Ogniska
polskości” odrzuca Pan możliwość walki o III RP z „ludzką twarzą”. Na pewno
spotkał się Pan z oskarżeniami o radykalizm, o to, że takie stawianie sprawy
powoduje wyobcowanie z reszty społeczeństwa i zniechęca do wzięcia udziału w
procesie zmian.
Z
oskarżeniami o radykalizm spotykam się ciągle. Jestem jednak głęboko
przekonany, że czas minimalistów minął. Po Smoleńsku tylko maksymaliści są w
stanie zabezpieczyć niepodległość. Bez zburzenia „okrągłostołowego” porządku
III RP wszystkie zmiany będą pozorowane. Państwo trzeba zbudować na nowo, wykorzystując
te struktury, które nie zostały zideologizowane. Od Jarosława Kaczyńskiego
oczekuję, że po odzyskaniu władzy podejmie to wyzwanie, przywiązując równą wagę
do polityki i kultury.
Jarosław Rymkiewicz daje do zrozumienia,
że ważni są dla niego Ci, dla których liczą się pewne patriotyczne wartości,
którzy wciąż myśląc w kategoriach „Bóg, honor, ojczyzna”, dla których wolność i
niezależność kraju jest równie ważna, a nawet ważniejsza niż osobiste dobro.
Ci, którzy z tego kpią, którzy są zmanipulowani przez media, którzy całkowicie
uciekli w swoją prywatność, nie znajdują się, tak mi się wydaje, w okręgu jego
zainteresowań. Nie chce do nich docierać, są jakby innym narodem, nie czuje do
nich niechęci, raczej smutne pogodzenie się z losem, że większości z nich nie
da się przeciągnąć na stronę Wolnych Polaków. Więc nie ma co sobie nimi
zawracać głowy. A Pan?
Myślę
podobnie. Marzy mi się Polska, w której tacy ludzie tworzyliby margines.
Mogliby sobie wegetować, ale cała kultura byłaby zbudowana w ten sposób, że
warunkiem awansu społecznego byłby elementarny patriotyzm. Żeby stać się
inteligencją, musieliby więc uczyć się historii, poznawać literaturę i wyciągać
z tego wnioski. Szydzenie z polskości powszechnie uchodziłoby za świadectwo
prostactwa. Kuba Wojewódzki mógłby się popisywać w domu czy w jakiejś spelunie,
ale w żadnej telewizji by go nie zatrudniono. Ja takiej Polski pewnie nie
dożyję, ale myślę, że nie jest to projekt całkowicie fantastyczny.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Pana tekstu
„Ogniska polskości”, pisze w nim Pan, że: „nic nie usprawiedliwia publikowania
w salonowym obiegu. Między atrapą kultury III RP, zaprojektowaną w „Gazecie
Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Krytyce Politycznej” czy Instytucie Adama
Mickiewicza, a autentyczną polską kulturą powinien istnieć jasny rozdział”. Czy
nie uważa Pan, że jest to zbyt radykalny postulat, który spowoduje zamknięcie
wszelkich furtek do kontaktu z rodakami, pozostającymi pod czarem
mainstreamowych mediów, a którzy nigdy nie sięgną po publikację reprezentującą
inny punk widzenia? Publikacja lub wystąpienie w
liberalnym-lewicowym-postkomunistycznym medium może być jedyną szansą na
zapuszczenie w ich sercach ziarenek zwątpienia w swoje dotychczasowe
przemyślenia i sposób patrzenia na świat.
Proszę
Pana, myśmy te ziarenka rozsiewali przez ostatnie kilkanaście lat. Co z nich
zaczynało wyrastać, było natychmiast tłumione przez kąkol. Natomiast my
stawaliśmy się coraz słabsi. Taka strategia to prosta droga do zniszczenia
starej Polski. Żaden odbiorca się nie zmieni, słuchając faceta z etykietką
oszołoma. A jeśli zechcemy pozbyć się tej etykietki, będziemy musieli pójść na
kompromisy i ugrzęźniemy w systemie. Jedynym dobrym wyjściem jest budowa
alternatywnej kultury, która będzie w stanie przyciągać niezdecydowanych. Nie
musimy każdego z nich błagać o refleksję. Jeśli zrekonstruujemy autentyczną
polską kulturę, oni sami przyjdą do nas, bo ta kultura ma ducha i jest
fascynująca.