poniedziałek, 7 maja 2012

Poezja i służba w kawalerii

Kiedy przeczytałem w mailu, że Uniwersytet Ekonomiczny w Katowicach zaprasza mnie do wygłoszenia wykładu o roli poezji we współczesnym świecie, w pierwszej chwili pomyślałem, że to prowokacja.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 2 maja 2012

Poeta, relikt starego świata, ma stanąć przed ludźmi, którzy świetnie radzą sobie w warunkach wolnego rynku, w dodatku prawie 20 lat młodszymi od niego. Oczyma duszy ujrzałem natychmiast scenę z filmu „Dzień świra”, w której absolwent polonistyki odbiera w kasie pensję. Mniejsza o to, że gra go aktor kojarzący się dziś głównie z reklamami i wątpliwej klasy bon motem: „Polska nie jest najważniejsza”. Scena jest tak mocna i prawdziwa, że człowiek ma ochotę powtarzać użyte w niej ordynarne przekleństwa.

Na szczęście po chwili przypomniałem sobie tekst, w którym Gilbert Keith Chesterton opisuje swoją wizytę w międzywojennej Polsce. Na dworcu czekała na niego kompania honorowa kawalerii. Stojący na jej czele młody oficer przywitał angielskiego pisarza słowami: „Nie wyrażę się: największy przyjaciel Polski. Bóg jest największym przyjacielem Polski”. A następnie, już podczas swobodnej rozmowy, stwierdził z humorem, że istnieją tylko dwa rzemiosła godne mężczyzny: poezja i służba w kawalerii. W tej idei cywilizowanego żołnierza, który „poza sztuką wojenną interesuje się innymi sztukami, i to tak jak prawdziwy artysta”, dostrzegł Chesterton emanację romantyzmu decydującego o wielkości Polaków.

Angielski twórca był za gruby, żeby wsiąść na konia, więc pisał wiersze. Ale żeby jakoś przeżyć, pisał też felietony i to one przyniosły mu sławę. Nie zmienia to faktu, że poezja, nawet w naszych czasach, ma znaczący wpływ na kulturę. Choć na spotkania autorskie w każdej epoce przychodzi nie więcej niż sto osób, ostatecznie wiersze okazują się trwalsze od wypowiedzi celebrytów czy deklaracji polityków. Bohater „Dnia świra” ma w sobie za dużo agresji, by stać się następcą wieszczów, ale słusznie zauważa, że „dyktaturami wstrząsają poeci”.

Podczas spotkania ze studentami ekonomii jeszcze raz okazało się, że literatura wcale nie musi być hobbystyczną zabawką humanistów. Wprawdzie międzywojenna inteligencja, nazwijmy ją tak, techniczna, została w znacznej mierze wyrżnięta przez Sowietów, ale jej testament jest wciąż aktualny. Od władz poszczególnych uczelni zależy, czy ta tradycja będzie kontynuowana.

Wizytę w Katowicach będę wspominał bardzo miło. Żałuję tylko, że ze względu na nadmiar zobowiązań nie mogłem wziąć udziału w spotkaniu poetycko-muzycznym „Artyści o Smoleńsku”, które odbyło się we Wrocławiu 14 kwietnia. Spośród wielu wydarzeń kulturalnych, organizowanych w związku z drugą rocznicą tragedii smoleńskiej, to wydaje mi się najważniejsze. Pomysłodawca widowiska, Donat Kamiński, zgromadził w jednym miejscu wielu niezwykłych poetów i pieśniarzy, którzy twórczo odpowiedzieli na najnowszą polską apokalipsę. W gotyckim wnętrzu kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku wybrzmiały m.in. wstrząsająca antyfona barda starej Polski Jacka Kowalskiego, „Golgota” Marcina Wolskiego, mistyczne utwory Krzysztofa Koehlera i Szymona Babuchowskiego. Moje wiersze – „In hora mortis” i „Panią Cogito” – pięknie wyśpiewał Marcin Skrzypczak. Nie mniejsze wrażenie na słuchaczach zrobiły teksty Marty Jaszczuk, Tadeusza Zachary czy blogera Free Your Mind. Każdy element tej układanki okazał się trafiony w punkt. Nie wierzycie? Szukajcie relacji w bieżącym programie TV Trwam albo na YouTube.

Wbrew płytkiej świadomości, tradycja wiązania niepodległościowej poezji z muzyką nie zaczyna się od Jacka Kaczmarskiego. Sięga Polski rozbiorowej. Dość wspomnieć wydaną przez lipską oficynę Brockhausa antologię „Lutnia. Piosennik polski”, która cieszyła się ogromną popularnością po powstaniu styczniowym. Zamiłowanie do śpiewu w oczywisty sposób łączy poetów i kawalerzystów. Mam nadzieję, że Donat Kamiński nie zrazi się organizacyjnymi trudnościami i „Artyści o Smoleńsku” na stałe zakotwiczą w polskim kalendarzu. Jeśli nasz „drugi obieg” ma uczyć młodzież patriotyzmu, to właśnie przez takie przedsięwzięcia – poważne, ale pozbawione muzealnego blichtru, aktywizujące publiczność, odwołujące się do serc i artystycznych talentów.