wtorek, 29 maja 2012

Polacy na skrzydłach wieszczów

Tworząc nowe elity, musimy odbudować kulturę narodową, zdolną jednoczyć Polaków z różnych warstw społecznych wokół takich wartości, jak prawda historyczna, szacunek dla przeszłych pokoleń czy wspólnotowa misja wobec Europy. Tylko tak będziemy w stanie w sposób trwały zabezpieczyć niepodległość.

"Nowe Państwo" nr 2/2012

Tekst Piotra Lisiewicza „Salon, Przedpokój, Ulica” („NP” 1/2012) jest ważny z kilku powodów. Jasno pokazuje fasadowość tego, co przed 10 kwietnia 2010 r. nazywano polskim państwem, elitami intelektualnymi, dziennikarstwem, prokuraturą, wreszcie narodem. Sprowadza na ziemię tych, którzy dali się nabrać na retorykę rozłamowców z PiS czy wierzą w bajeczki o biznesowej logice wydawcy „Przekroju” i „Uważam Rze”. Wreszcie zwraca uwagę na ciągłość między peerelowskim „wykształciuchem” a „uniwersyteckim konformistą z III RP”, co z kolei prowadzi do wniosku, że potrzeba nam całkowitej wymiany elit, bez kompromisów z udziałowcami obecnego systemu. Kluczowe zdanie tekstu brzmi: „Smoleńsk musi być narodzinami nowej inteligencji, która pójdzie do zwykłych Polaków”.

Przemądrzałym „publicystom Przedpokoju” Lisiewicz słusznie zarzuca, że „w niemałym stopniu dają wiarę wizerunkowi moherów czy kiboli” i „z trudem maskują niechęć do własnych czytelników”. To, rzecz jasna, eufemizmy. Nawet odrobina społecznej empatii wystarczy, by dostrzec, że Paweł Lisicki i jego lokaje traktują „zwykłych Polaków” z pogardą. Jeśli postulują „otwarcie się” na inaczej myślących, chodzi im wyłącznie o „wykształciuchów”. Reszta to motłoch, niższa klasa społeczna, egzotyczna populacja, z którą się nie rozmawia, bo można pobrudzić sobie surdut.

Osiedle, gmina, wieś

Lisiewicz z pasją przeciwstawia się takiej postawie: „Nasz wybór – odmienny od wyboru Przedpokoju – to reprezentowanie nie tylko interesów inteligencji przedwojennej, ale chłopaków z osiedla”. Święta prawda, choć do „chłopaków z osiedla” koniecznie trzeba dodać innych naszych znajomych: emerytów, słuchaczy Radia Maryja, prowincjonalnych nauczycieli i sklepikarzy, właścicieli drobnych gospodarstw rolnych – słowem tych wszystkich, z którymi kontaktujemy się na co dzień. Identyfikowanie się z sąsiadami to nie jakiś szczególny akt poświęcenia z naszej strony, bo nie widzimy specjalnej różnicy między facetem piszącym do gazet a – dajmy na to – pracownikiem warsztatu samochodowego. Szczerze mówiąc, ilekroć czytam w prasie donosy na przeciętnego Polaka, że nie chce się uczyć języków obcych, ubiera się w lumpeksie, nie ma konta w banku, chleje na umór i sika w krzaki, zawsze wzrasta we mnie poczucie wspólnotowej więzi, bo większość tych zachowań znam z własnego doświadczenia. Spośród polskich postaw autentycznie brzydzi mnie tylko jedna – pseudointeligencka pogarda dla bliźnich.

Ta pogarda ma długą tradycję wśród „uczonych w piśmie”, także tych „nowocześnie” konserwatywnych, jednak dopiero Smoleńsk sprawił, że wylała się litrami żółci. Pamiętam, jakim szokiem były dla mnie reakcje kolegów na manifestacje na Krakowskim Przedmieściu. Retoryka kpin z „PiS-owskiego ludu”, a przy okazji z patriotycznego zaangażowania „Gazety Polskiej” czy „Naszego Dziennika”, zwaliła mnie z nóg. Nagle uświadomiłem sobie, że ludzie, z którymi przez lata odbywałem subtelne pogawędki o ideach czy redagowałem pismo, są kimś innym, niż dotąd sądziłem. Przez ostatnie dwa lata musiałem zerwać wiele przyjaźni. Żadnej nie żałuję.

Patriotyzm wysokiej próby

Co się stało z inteligencją przedwojenną – wiemy doskonale. Została wycięta w Katyniu, wywieziona na Sybir, wymordowana w ubeckich więzieniach. Część, która ocalała, albo stopniowo zdegenerowała się w PRL-u, albo przekazała swoje ideały w rodzinach, ale dziś jest zbyt ekskluzywna, by samodzielnie wpływać na życie publiczne. Jej przedstawiciele i spadkobiercy, którzy nie zatracili patriotycznego ducha, w sposób właściwy zareagowali na Smoleńsk i są obecni w „drugim obiegu”. Można ich poznać po absolutnym braku poczucia wyższości wobec
„PiS-owskiego ludu”. O rodzinnych tradycjach mówią niechętnie, za to wyróżniają się zmysłem organizacyjnym. Gdy podczas podróży po Polsce z tomem wierszy „De profundis” trafiam na osobę z wyjątkowo silnie rozwiniętym instynktem „społecznikowskim”, prawie zawsze okazuje się, że jej dziadek walczył w którymś z powstań.

Bezinteresowne zaangażowanie tych ludzi uświadamia, z jak szlachetnego kruszcu ulepiony był inteligencki patriotyzm przed wojną. Nie zmienia to faktu, że większość z nas, inteligentów upominających się o godność ojczyzny, nie posiada ziemiańskich czy mieszczańskich korzeni. Patriotyzmu uczyliśmy się poprzez wiarę, buntowniczy charakter, pojedyncze lektury, opór wobec komunistycznego kłamstwa, homilie Jana Pawła II, wspólnotowe doświadczenia w czasach „Solidarności”. Najgorsze, co moglibyśmy zrobić z tym mozolnie wypracowanym kapitałem, to użyć go jako narzędzia pogardy wobec tych, którzy swojej tożsamości dopiero szukają, choćby wspomnianych przez Lisiewicza „chłopaków z osiedla”.

Prorocy II RP

Dzisiejszy kryzys elit jest nie tylko skutkiem wycięcia przedwojennej inteligencji. To również efekt wykarczowania polityki historycznej i edukacji humanistycznej. Kto choć raz przeglądał dział antykwaryczny na allegro, ma świadomość potężnej pracy, wykonanej pod zaborami i w dwudziestoleciu międzywojennym na rzecz formacji patriotycznej. Chodzi nie tylko o żywą pamięć powstań narodowych, a później mit Legionów i kult Marszałka. W XIX w. niepodległość była wspaniałym, zapładniającym kulturę marzeniem, po 1918 r. stała się równie wspaniałym, pilnie strzeżonym przez cały naród bogactwem. Szczególną rolę odgrywała literatura opisująca polską duszę. Do 1939 r. dzieła wieszczów narodowych wydawano co dwa, trzy lata. Ogromną popularnością cieszyła się „Maria” Antoniego Malczewskiego. Wychodziło mnóstwo antologii literackich, gromadzących utwory niezbędne do uzyskania wspólnotowej świadomości. Na poziomie gimnazjum uczeń musiał mieć w małym palcu całą epokę romantyzmu ze szczególnym uwzględnieniem myśli mesjanistycznej. Przykładowe pytania sprawdzające z wydanego w 1914 r. w Krakowie podręcznika „Wypisy polskie na VII. klasę gimnazyalną”: „Czy słuszne jest zdanie Mickiewicza, że cała nasza literatura emigracyjna powstała z jednego słowa: Ojczyzna?”, „Związek poezyi wieszczej z życiem narodu”, „Konfederacya barska ideałem Polski dla emigracyi. Udowodnić”.

Współczesnym młodym Polakom niełatwo sobie wyobrazić, kim byli Mickiewicz czy Słowacki dla obywateli II RP. Natchnieni poeci, kreślący symboliczne wizje, zanurzeni w mistyce, eschatologii, historiozofii, przypominali biblijnego Mojżesza. Ich utwory pełniły podobną funkcję, co kamienne tablice, przekazane prorokowi przez Boga na górze Synaj. Przechowywane w niemal każdej domowej bibliotece, jak w Arce Przymierza, stanowiły depozyt polskości. Odpowiadały na estetyczne potrzeby czytelników, ale przede wszystkim miały znaczenie polityczne. Dawały poczucie cywilizacyjnej potęgi, maksymalizowały narodowe ambicje w kontekście Europy Środkowej, jednoczyły inteligencję i „społeczne doły”, ukazując ojczyznę jako wartość, dla której warto poświęcić życie. Bohaterstwo uczestników kampanii wrześniowej, konspiratorów z ZWZ i AK, powstańców warszawskich i żołnierzy wyklętych, byłoby dużo mniejsze, gdyby ludzie ci nie wychowali się na poezji romantycznych wieszczów.

Domykanie systemu

Po wojnie wszystko się zmieniło. Słowacki ze swoimi duchami stał się kompletnie hermetyczny. Z Mickiewicza próbowano zrobić przyjaciela ludu pracującego miast i wsi, jednak ta naciągana idea nie mogła porwać tłumów. W świadomości Polaków została inwokacja z „Pana Tadeusza”, „Powrót taty” i kilka ustępów z „Dziadów”. Prorockie pisma wieszczów rozpłynęły się w socjalistycznej kulturze. Jeszcze w 1967 r. – wbrew intencjom Kazimierza Dejmka – Mickiewicz wbił nóż w plecy przyjaźni polsko-radzieckiej na deskach Teatru Narodowego, ale jego wpływ na świadomość wspólnoty pozostał powierzchowny. Nawet gdy w epoce „Solidarności” i stanu wojennego odrodziły się romantyczne wzorce, chyba tylko Jarosław Marek Rymkiewicz potrafił je twórczo powiązać z Mickiewiczowską tradycją.

Dziś obserwujemy ostatni etap odrywania Polaków od narodowej kultury, czego symbolem są barchanowe reformy Katarzyny Hall. Często mówimy ostatnio o domykaniu systemu w mediach, a przecież znacznie dotkliwsze domknięcie systemu dokonało się w programie polskiej szkoły. Jeśli PRL manipulowała historią i literaturą dla korzyści ideologicznych, to III RP postanowiła pozbyć się ich całkowicie w imię politycznej socjotechniki.

Dwadzieścia „Arcanów”, trzydzieści IPN-ów

Tworząc nowe elity, musimy odbudować kulturę narodową, zdolną jednoczyć Polaków z różnych warstw społecznych wokół takich wartości, jak prawda historyczna, szacunek dla przeszłych pokoleń czy wspólnotowa misja wobec Europy. Tylko tak będziemy w stanie w sposób trwały zabezpieczyć niepodległość. Dziś mamy „Arcana”. Świetnie. Ale potrzebujemy 20 takich środowisk. Mamy IPN. Bardzo pięknie. Niezbędne jest 30 IPN-ów. Natychmiast po wygranych wyborach nasi polityczni reprezentanci muszą wymienić kadry w instytucjach kultury, oprzeć się na międzywojennych rozwiązaniach w edukacji, zainwestować w narodowe edycje klasyki literackiej i zacząć realizować długoletni program przywracania Polakom świadomości kulturalnej. To nieprawda, że nasi sąsiedzi z osiedla nie są w stanie się nim przejąć. Odwrócili się od kultury, bo w performance’ach i instalacjach, gejowskiej prozie i teatrze eksperymentalnym nie znajdują niczego, z czym mogliby się identyfikować. Jeśli uda się nam obudzić w kulturze ducha starej Polski, także oni będą go respektować.

W 1831 r. Maurycy Mochnacki pisał: „We wszelkiem politycznem działaniu trzeba mieć jakąś zasadę, wyciągnioną z filozoficznych rozumowań. Tą zasadą w sprawie restauracji polskiego narodu jest jego przeszłość historyczna, której teraz żadną miarą, ani się wyrzec, ani w niepamięć puścić nie możemy. Dzisiejszem dziełem naszem jest dzieło odzyskania. Jest to akt narodowej pamięci w nocy 29 listopada ocuconej z długiego letargu. Czy prędzej, czy później wyjarzmimy się z pod obcej przemocy, zawsze Polska nasza przynajmniej z jednej strony, z jednego względu mieć będzie zakrwawione oblicze i współczesnych przerazi pochmurnem wejrzeniem politycznego upiora... Albowiem nowej nie improwizujemy Polski, ale z grobu wywołujemy Ojczyznę... wygrzebujemy z gruzów starożytną budowlę, której części zebrać w jedną całość, potem zaś naprawić i tylko wewnątrz inaczej urządzić potrzeba”.

Nie bójmy się tego zakrwawionego oblicza własnej historii i kultury. Niech drżą przed nim ci, którzy zadając nam rany, ducha zgasić nie umieli. Wystarczy zamienić w tekście „w nocy 29 listopada” na „rankiem 10 kwietnia” i program na najbliższe pół wieku mamy gotowy.