Są w życiu narodu momenty, kiedy historia spowalnia swój bieg i pojedyncze ludzkie sylwetki stają się doskonale widoczne. Taki czas trwa w Polsce od 10 kwietnia 2010 r.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 12 października 2011
Nie kończą go komunikaty o zniesieniu żałoby ani kolejne wybory polityczne. Wciąż jesteśmy w zasięgu tragicznego wydarzenia, które – mówiąc językiem Jana Pawła II – zostało nam nie tylko dane, ale i zadane. Świadomi tego Polacy żyją inaczej niż dotąd: smucą się, milczą, łakną i pragną sprawiedliwości. Mniej świadomi szydzą albo wzruszają ramionami. Jedni i drudzy są w ukrytej kamerze.
Spod ziemi od wielu miesięcy patrzą na nas umarli. Ci, którzy oddali życie za wolną i silną Polskę, ale i ci, którzy tylko o niej marzyli. Nasi pradziadkowie, dziadkowie, ciotki z Wilna i wujowie z Poznania. Ich oczy, szeroko otwarte, śledzą każdy nasz krok. Oni również stracili w Smoleńsku swojego prezydenta. Ich również upokorzono, zamieniając wrak samolotu w wysypisko śmieci, bezczeszcząc szczątki ofiar i pozorując śledztwo. Ktoś powie: – Co za bzdury! Żyli, mieli marzenia, ale trafili na trudny czas i nie udało im się ich zrealizować. Zginęli w powstaniu albo zmarli ze starości w peerelowskim szpitalu. Ich wymarzona Polska została pochowana razem z nimi. Nie doczekali jej, a teraz już im wszystko jedno.
Doprawdy wszystko jedno? Przypomnijmy sobie, co mówili, kiedy jeszcze żyli. „Imperium, gdy powstanie, to tylko z naszej krwi” – pisał Andrzej Trzebiński. – Ja nie doczekam niepodległości, ale niech moje dzieci i wnuki doczekają – powtarzały nasze babki. Polska nie była więc dla nich jedynie „tu i teraz”, nie wiązali jej z własną biografią i własnym dobrem. Przeciwnie: widzieli w niej byt wieczny, łączący pokolenia. Byli jak Mojżesz, który prowadził swój lud do Ziemi Obiecanej, ale sam do niej nie wszedł. Jeśli przez całe życie interesowała ich Polska przyszłości, dlaczego mieliby stracić to zainteresowanie po śmierci?
Oni na nas patrzą, czy tego chcemy, czy nie. Z nadzieją, że starczy nam sił, by godnie odpowiedzieć na Smoleńsk: uczcić poległych, zawierzyć Bogu i podnieść Polskę do życia w duchu prawdy, godności i sprawiedliwości. Wyrwać ją ze strefy obcych wpływów i uczynić ośrodkiem cywilizacji chrześcijańskiej, promieniującej na całą Europę. Może nie dla nas, może dla naszych dzieci i wnuków. Bo przecież wszyscy jesteśmy spleceni ze sobą na wieki i wzajemnie od siebie zależni – ci, którzy byli, którzy są i którzy dopiero przyjdą. Jeśli staniemy się egoistami, próżna będzie ofiara naszych przodków. Jeśli dochowamy wierności Bogu i ojczyźnie, polska dusza odrodzi się w następnych pokoleniach.
Na pożółkłych rodzinnych fotografiach dziadek Leon w mundurze pocztowym, Kraków 1941 r.; matka, uśmiechnięta szesnastolatka, prowadzi konia przez pastwisko, krótko przed śmiercią Stalina; ojciec ze znaczkiem „Solidarności” w klapie marynarki... Nawet na biografie naszych bliskich patrzymy przez pryzmat znaczących momentów historycznych, o które się otarli. Jak się wtedy zachowali? Co myśleli? Czy zdali egzamin z polskości?
Dziś też jest taki moment. Historia zwolniła i widać nas jak na dłoni. Ktoś sięga po aparat – cyfrowy, bo technika poszła do przodu, chociaż zasady zostały te same. Będziemy zapamiętani takimi, jakimi byliśmy w tym dziwnym, posmoleńskim czasie. Zatrzymani na zdjęciach w najróżniejszych pozycjach. Jedni z biało-czerwoną flagą lub dłońmi wzniesionymi do modlitwy, inni z cynicznym uśmiechem i krzyżem z puszek po piwie, jeszcze inni w rozkroku, pozujący na „bezstronnych arbitrów”, najżałośniejsi ze wszystkich. Te zdjęcia to, oczywiście, metafora, bo przyszłe pokolenia będą miały znacznie bogatszy materiał do analizy. Po politykach zostaną wywiady i dokumenty, po publicystach teksty w gazetach, po celebrytach nagrania audio i wideo.
Tak, mój drogi Czytelniku, jesteś w ukrytej kamerze. Przeszłość i przyszłość mają cię na wyświetlaczu. Możesz postąpić jak figuranci z programów rozrywkowych: uśmiechnąć się. Ale czy to wystarczy?