czwartek, 6 października 2011

Motyw z Grottgera

Są wśród nas. Żyją w Polsce, chodzą tymi samymi ulicami. A jednak wzbudzają dystans. Pogrążeni w żałobie, naznaczeni przez Boga, noszą autentyczną ranę, która zupełnie nie przystaje do błazeńskiej kultury. Irytuje, drażni, urąga współczesnej estetyce.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 5 października 2011

Przez rząd Donalda Tuska traktowani są jak trędowaci. Tłuszcza pluje im pod nogi, uważając, by przypadkiem się o nich nie otrzeć. Najbliżsi tych, którzy zginęli w Smoleńsku, podobni są do wdów portretowanych przez Artura Grottgera. Można się o tym przekonać, oglądając „Pogardę” Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej, film znakomicie ukazujący mechanizm panującego w III RP systemu kłamstwa.

Po upadku powstania styczniowego władze carskie wprowadziły zakaz noszenia żałoby. W specjalnej instrukcji namiestnik Królestwa Polskiego Fiodor Berg szczegółowo wyliczył zabronione elementy stroju, od czarnych woalek po pióra przy kapeluszach. Wyjątek uczynił dla kobiet, które straciły męża czy ojca, ale musiały one postarać się o stosowne zaświadczenie i nosić je przy sobie na wypadek kontroli. Polacy nie poddali się tym wytycznym. Noszenie czarnych ubrań i patriotycznej biżuterii stało się powszechną formą wyrażania świadomości niepodległościowej.

Dzisiejsza władza postępuje podobnie jak rosyjscy zaborcy: walczy z krzyżem, zniczami i innymi znakami pamięci. Jedynie rodziny smoleńskich ofiar, oczywiście po okazaniu stosownego zaświadczenia, mają prawo wracać do tematu tragedii. Przy każdej okazji daje się im jednak odczuć, że są namolnymi petentami, którzy wiecznie czegoś chcą. Najpewniej pieniędzy, bo przecież prawda w dzisiejszej Polsce nie istnieje. Zresztą niektórzy funkcjonariusze systemu, jak Kazimierz Kutz, nawet wobec najbliższych ofiar kwestionują prawo do noszenia żałoby. Publiczne pojawianie się „w czerniach” kojarzą z „manierami Mao Tse-tunga”.

Ale postawa systemowych polityków to tylko czubek góry lodowej, konsekwencja postmodernistycznej rewolucji, która dokonała się w kulturze, głównie poprzez media. W filmie „Pogarda” jest krótka, ale ważna scena: w opozycji do ludzi modlących się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu szaleje roześmiana tłuszcza. Na jednym z transparentów widać hasło: „Dupa”. To najbardziej precyzyjny manifest dzisiejszej kultury, która coraz szybciej przeistacza się w nowy totalitaryzm.

Wbrew pozorom napędem cywilizacji śmierci nie jest nienawiść. Jest nim śmiech. Wulgarny, orgiastyczny rechot z bliźnich, których udało się zaszokować. Do podtrzymywania tego transu służą happeningi w stylu jackass, występy Palikota i Wojewódzkiego, show Jerry’ego Springera czy filmy takie jak „Brüno” Larry’ego Charlesa. Bezmyślny śmiech z rzeczy poważnych najpierw odbiera człowiekowi godność, a później znieczula go jak narkotyk, rodzi pogardę dla słabości i poświęcenia. Jorge, ślepy zakonnik z „Imienia róży” Umberta Eco, wiedział, co robi, gdy w trosce o dobro ludzkości bronił dostępu do traktatu Arystotelesa o komedii. Gdyby pewnego dnia media przestały inspirować widzów do nieustannego rechotu, diabeł oszalałby z rozpaczy.

W drugiej połowie XIX w. Polacy nie znali tego rechotu. Carska władza kupowała pojedynczych karierowiczów czy użytecznych idiotów, rusyfikowała administrację i szkolnictwo, jednak pozostawała na zewnątrz polskiego społeczeństwa. Grottgerowskie wdowy były samotne, ale poruszały się w ramach niepodległościowej wspólnoty. Ich żałoba mogła zarażać naród. Dziś między władzą a roześmianą tłuszczą istnieje ciągłość. Styl rządzenia, zakładający, że nic nie dzieje się na serio, to odbicie obyczajowości „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, którym przykazanie „Wyluzuj!” zastąpiło cały dekalog.

Członkowie rodzin smoleńskich, jak my wszyscy, żyją pośród obcego, barbarzyńskiego żywiołu. Zapewne nic nie ukoi ich samotności, ale ich misja już dziś jest wspaniałym świadectwem Bożej mocy. Jeśli ktokolwiek ma przełamać w Polsce dyktaturę śmiechu, to właśnie oni. Wierni do końca, trochę z tego i trochę nie z tego świata, prowadzeni doświadczeniem osobistej tragedii, są jak żywe pochodnie. Bije od nich blask prawdy, veritatis splendor.