Kilka lat temu tuż przed dniem Wszystkich Świętych odwiedziła mnie w Matarni ekipa Polsatu. Chłopcy rozłożyli sprzęt przed kościołem i zaczęli kręcić reportaż o chrześcijańskim poecie z prowincji.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 26 października 2011
Dopóki opowiadałem o dzieciństwie sielskim, anielskim, zdjęcia szły sprawnie. Kiedy jednak napomknąłem, że w pobliskim stawie 40 lat temu utonął mój brat, reżyser machnął ręką, operator wyłączył kamerę, a dźwiękowiec z oświetleniowcem poszli zajarać. – Przykro mi, ale to nie przejdzie – wyjaśnił dziennikarz. – Z naszych badań wynika, że jak się mówi o śmierci, oglądalność natychmiast spada o połowę. Niech pan się skupi na życiu, na młodości i na wpływie, jaki miał na pana Jan Paweł II… Tymczasem skręcimy jakieś plenery. Co tam jest za płotem? – Cmentarz. – A ten budynek z czerwonej cegły? – Kostnica. – OK, wróćmy do rozmowy, a plenery dogramy w Warszawie.
Najwyraźniej z całego pontyfikatu polskiego papieża przybysze z medialnej planety zapamiętali jedynie tłumy młodzieży wymachującej kolorowymi chusteczkami w kierunku papamobile. Nie przeczytali księgi życia Jana Pawła II albo szybko zapomnieli, co było w niej napisane. A przecież śmierć, jak przystało na wielki finał, miała w tym arcydziele znaczenie ogromne. Powolna, znaczona cierniami choroby i starości, została oswojona przez wiarę, zamieniając się w eschatologiczne misterium, łagodną drogę do Boga. Co zachowało się z tej lekcji wieczności w naszej kulturze?
Przełom października i listopada to błogosławiony czas, który dowodzi, że mimo presji mediów przetrwał w nas instynkt metafizyczny. Jak jest na Zachodzie – wiadomo. Kupa śmiechu i rekwizyty z tanich horrorów: trupie czaszki, maski zombie, gałki oczne na gumce plus wiaderko ketchupu imitującego krew. Chodząc po sklepach, trzeba uważać, żeby nie chwycił nas za nogę jakiś klejący wilkołak czy inny wampir na rzepy. W ramach obchodów Halloween właz do świata umarłych został zapchany tworzywami sztucznymi. Mieszkańcy Zachodu materializują śmierć, bo wydaje się im ona jakimś ostatecznym kataklizmem. Tylko w Polsce, zwłaszcza na początku listopada, cmentarze tętnią życiem, a płonące znicze, chryzantemy i świerkowe wieńce są kadzidłami, które wyrażają pokorę wobec Bożej tajemnicy.
Były epoki, gdy artyści próbowali przełożyć tę tajemnicę na język sztuki. Pieter Bruegel nie malował cmentarzy, jednak zmarli w jakiś przedziwny sposób są na jego płótnach obecni. Zrujnowane budynki i zmarznięta ziemia wydają się mieścić ich dusze i kości. Nawet żywi krzątający się wokół codziennych spraw w blasku czerwonego słońca wyglądają tak, jakby dawno już ich nie było – w ich groteskowe sylwetki wpisana jest śmierć. Niderlandzki mistrz konsekwentnie wiązał świat widzialny z niewidzialnym, osadzał swoich bohaterów w środku czasu, gdzie wszystkie pokolenia – minione, teraźniejsze i przyszłe – trwają obok siebie.
Po co nam ta świadomość wspólnego losu żywych i umarłych? W perspektywie uniwersalistycznej po to, by uwierzyć w Bożą wszechmoc i przyjąć obietnicę zbawienia. A w perspektywie zawężonej do własnego narodu? Może po to, by pozbyć się pokoleniowego egoizmu i zrozumieć, że dobro budowane przez naszych przodków jest także naszym zobowiązaniem. Zanim Tadeusz Gajcy poległ w powstaniu warszawskim, zdążył napisać: „Taka miłość. Jak kamień przygniata/ ręce nasze przebite na przestrzał /ułożone miłośnie na kwiatach/ i żelazie bogatym jak wieńcach.// Nie zapomnisz, bo miłość ta/ da ci oczy niezwykłe i zmarszczkę/ i zobaczysz się, wolny, pod kaskiem/ z bronią naszą w twych spokojnych snach”.
Jak bardzo ta zmarszczka na naszych czołach drażni dzisiejsze media, dowiedzieliśmy się po Smoleńsku, gdy kolejna polska apokalipsa otworzyła groby narodowej historii. Oskarżani o babranie się w śmierci, martyrologię, nawet nekrofilię, zostaliśmy wyrzutkami współczesnej cywilizacji, która masowo produkuje makabryczne zabawki, ale tajemnicę śmierci chciałaby raz na zawsze wyrugować z ludzkiego życia. Zdaje sobie sprawę z faktu, że póki z polskich cmentarzy bije jasna łuna, nie można nas pokonać. Nie jesteśmy sami.