poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Z dymem pożarów

Parlament III RP ustanowił rok 2013 Rokiem Pamięci o Powstaniu Styczniowym. Ale 150. rocznica wydarzeń, które zapoczątkowały ostatni w XIX w. polski zryw niepodległościowy, już trwa. W latach 1860-1862 na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie odbywały się manifestacje patriotyczne, pod wieloma względami podobne do tych dzisiejszych, posmoleńskich.


Ponad dwa lata minęły od dnia, kiedy pod Smoleńskiem rozegrała się jedna z największych tragedii w dziejach Polski. W wyniku dwu tajemniczych eksplozji na pokładzie rządowego samolotu zginęło 96 przedstawicieli politycznych elit z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele. Wszyscy lecieli złożyć hołd polskim oficerom zamordowanym przez Sowietów w Katyniu. Od 10 kwietnia 2010 r. Polacy co miesiąc gromadzą się w warszawskiej Bazylice Archikatedralnej pw. Męczeństwa św. Jana Chrzciciela, by modlić się w intencji ofiar katastrofy i przywrócenia państwu podmiotowości, a po mszy św. wspólnie przechodzą pod Pałac Prezydencki.

Każdy, kto choć raz wziął udział w tych uroczystościach, z pewnością odnajdzie ślad swoich wrażeń w opisie: „Tłum potężniał coraz więcej, wrzawa rosła, a wśród niej odzywały się tu i owdzie pieśni pobożne i patriotyczne, nadające dziwny jakiś nastrój religijno-mistyczny całemu ruchowi”. Opis ten jednak nie pochodzi ze współczesnych portali internetowych. Sporządził go Julian Wieniawski, pseudonim „Jordan”, uczestnik nabożeństw i manifestacji, które odbyły się w Warszawie w lutym 1861 r.

Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie

Już w 1860 r. na warszawskich ulicach wyczuwało się polityczną gorączkę. Militarne sukcesy Garibaldiego we Włoszech i skuteczny bierny opór Węgrów przeciw austriackiemu centralizmowi rozbudzały wyobraźnię różnych frakcji spiskowych, a ich echo docierało także do zwykłych mieszczan, rzemieślników i robotników. Okazją do pierwszej od czasu powstania listopadowego manifestacji patriotycznej stał się planowany na 11 czerwca pogrzeb wdowy po generale Józefie Sowińskim. Na żałobnych klepsydrach pojawiły się dopiski ołówkiem, przypominające postać legendarnego obrońcę reduty na Woli z 1831 r. Szeptana propaganda ściągnęła w okolice kalwińskiego cmentarza kilkanaście tysięcy ludzi. Trumnę generałowej ponieśli słuchacze Szkoły Sztuk Pięknych, którzy obok studentów Akademii Medyko-Chirurgicznej i marymonckiego Instytutu Agronomicznego oraz uczniów Gimnazjum Realnego mieli odegrać pierwszoplanową rolę w późniejszych manifestacjach.

W 30. rocznicę Nocy Listopadowej odbyła się specjalnie zamówiona msza żałobna w kościele karmelitów na Lesznie,  a wieczorem grupa młodzieży wróciła przed świątynię i uklęknąwszy na błotnistym bruku, zaintonowała „Boże, coś Polskę”. Było to pierwsze publiczne wykonanie tej – pierwotnie sławiącej cara Aleksandra I – pieśni ze zmienionym refrenem: „Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie”. Dodatkowo najwięksi chojracy, już w drodze do domu, odważyli się zaintonować „Jeszcze Polska nie zginęła”, co wywołało popłoch na ulicach. Policja jednak nie interweniowała. Carski namiestnik Michaił Gorczakow liczył jeszcze, że wybryki młodzieży nie przerodzą się w poważny ruch niepodległościowy. Ale natchnione pieśni wzbudziły tęsknotę wielu. Powielane w formie ulotek, obowiązkowo z portretem Jana Kilińskiego, krążyły z rąk do rąk w ówczesnym „drugim obiegu”.

Pięciu poległych

W rocznicę bitwy o Olszynkę Grochowską, 25 lutego 1861 r., we wspomnianym już kościele na Lesznie zabrzmiała wspaniała pieśń do wiersza Kornela Ujejskiego z 1846 r.: „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej/ Do Ciebie, Panie, bije ten głos,/ Skarga to straszna, jęk to ostatni,/ Od takich modłów bieleje włos...”. Utwór ten, wyrażający bezwarunkowe zawierzenie Bogu mimo ciężkich doświadczeń historycznych, już w poprzednich latach, zwłaszcza w zaborze austriackim, pełnił funkcję hymnu narodowego, jednak dotąd nie śpiewano go publicznie. Wieczorem przed kościół paulinów przy ul. Freta, gdzie dobiegało końca nabożeństwo pasyjne, zajechał wóz zasypany śmieciami. Nagle wydobyto spod nich... wielką chorągiew z Orłem i Pogonią oraz kilkanaście mniejszych. Z bramy jednej z kamienic wybiegła grupa młodzieży z pochodniami. Pochód ruszył na Rynek. Potężne brzmienie suplikacji wstrząsnęło Starym Miastem. Oberpolicmajster Teodor Trepow, który w pojedynkę zajechał powozem na Rynek i usiłował skłonić zebranych do rozejścia się, „przy wodotrysku dostał po pysku”, jak to nazajutrz przekazała wieść gminna. Na tę zniewagę natychmiast zareagował oddział konnych żandarmów. Manifestantów, w tym kobiety i dziewczęta, płazowano szablami, turbowano końmi. 30 osób aresztowano.

27 lutego do Pałacu Namiestnikowskiego ruszyła procesja z żądaniem uwolnienia więźniów. Sotnia Kozaków przywitała ją na Placu Zamkowym nahajkami, przy okazji dewastując krucyfiks i obraz Matki Boskiej niesione na czele pochodu. Dostało się także księdzu i uczestnikom konduktu żałobnego, który akurat wychodził z kościoła św. Anny. Na carskich żołdaków posypały się kamienie i grudy zamarzniętego błota. Trafiony takim „pociskiem” gen. Wasyl Zabłocki – wbrew instrukcjom namiestnika – wydał swoim piechurom rozkaz „Pal!”. Od rosyjskich kul zginęło pięciu mężczyzn: Filip Adamkiewicz – czeladnik krawiecki, Michał Arcichiewicz – uczeń Gimnazjum Realnego, Karol Brendel – robotnik, Marceli Karczewski i Zdzisław Rutkowski – ziemianie. Zwłoki ofiar – jak podaje Wieniawski – poniesiono na „noszach z lasek i parasoli” do Hotelu Europejskiego, „wołając o pomstę za niewinnych i maczając chusty w ich krwi, za sprawę ojczyzny przelanej”. Hotel obległy tłumy. „Płacz i jęki – relacjonował Szymon Katyll – napełniają korytarze. Każdy z odwiedzających pochyla się z uszanowaniem nad zwłokami, całując ich rany. Kilku siwych starców z śladem krwi na sumiastych wąsach, klęcząc i złożywszy palce na krzyż, wykonywa gestem przenikającym do głębi serca przysięgę wiecznej zemsty wrogowi”.

Rzeź na Placu Zamkowym

Wielki i uroczysty pogrzeb pięciu poległych, na który zezwolił przestraszony Gorczakow, odbył się 2 marca 1861 r. Zgromadził przedstawicieli wszystkich stanów i wyznań. Wzięli w niej udział m.in. rabini z Dow Ber Meiselsem na czele. Na trasie orszaku żałobnego między kościołem św. Krzyża a Powązkami młodzież akademicka i szkolna utworzyła szpaler. Ta wyjątkowa atmosfera przetrwała do 8 kwietnia, kiedy odbywał się pogrzeb zasłużonego Sybiraka Ksawerego Stobnickiego. Z Powązek wszyscy udali się na cmentarz żydowski, gdzie przy grobie Antoniego Eisenbauma, dawnego dyrektora Warszawskiej Szkoły Rabinów i wielkiego zwolennika asymilacji rodaków, wykonywano gesty braterstwa „dwu najwięcej cierpiących ludów na kuli ziemskiej”. Żydzi z własnej inicjatywy śpiewali m.in. „Boże coś Polskę”.

Ale namiestnik Gorczakow miał już w kieszeni carski rozkaz krwawego stłumienia buntowniczych nastrojów. Tego samego dnia na Placu Zamkowym Rosjanie zastosowali prowokację wymyśloną przez margrabię Aleksandra Wielopolskiego. Przy dźwiękach bębnów skryty za oddziałami wojska policjant trzykrotnie odczytał wezwanie do rozejścia się, którego nikt poza Rosjanami nie miał szans usłyszeć. Zagrzmiały działa z Cytadeli, rozpoczęła się rzeź Polaków. Nie pomogły męczeńskie gesty manifestantów, którzy szarże jazdy próbowali wstrzymać klęknięciem i wołaniem „Jezus – Maryja!”. Z rąk spojonych wódką rzeźników poległo grubo ponad stu patriotów, w tym młody Żyd Michał Landy, który podniósł z ziemi krzyż upuszczony przez ranionego kapucyna.

W kolejnych miesiącach bardzo rozwinęły się formy polskiej żałoby narodowej. Wielotysięczny tłum wziął udział m.in. w demonstracyjnym pogrzebie arcybiskupa warszawskiego Antoniego Fijałkowskiego, który na łożu śmierci miał powiedzieć duchownym: „Umierającym proszę i zaklinam was głosem, trzymajcie zawsze z narodem; starajcie się, jako pasterze ludu, bronić sprawy wspólnej ojczyzny i nie zapominajcie nigdy, że jesteście Polakami”. Nie ustawał również carski terror. W kościołach roiło się od szpiegów, którzy zapisywali nazwiska inicjatorów patriotycznych śpiewów. W październiku Karol Lambert, nowy namiestnik Królestwa Polskiego, wprowadził stan wojenny. W rocznicę śmierci Tadeusza Kościuszki pijane wojsko otoczyło katedrę św. Jana – tę samą, w której dziś odbywają się smoleńskie nabożeństwa. Uwięzieni patrioci radzili sobie, jak mogli. Nocą kobiety spały w prezbiterium i nawach bocznych, a mężczyźni między ławkami. Gdy w końcu aresztowano wiernych, księża na znak protestu zamknęli kościoły. Rabini solidarnie pozamykali synagogi. A później była branka ogłoszona z inicjatywy Wielopolskiego i wybuch powstania stał się koniecznością.

Znak twój – splugawiony

Ktoś powie, że trudno porównywać manifestacje 1861 r. z tymi współczesnymi na Krakowskim Przedmieściu, bo wobec dzisiejszych patriotów nikt nie stosuje siły. Cóż, żyjemy raczej w czasach przemocy politycznej i medialnej niż fizycznej. Warto jednak przypomnieć sobie walkę służb miejskich z obrońcami krzyża, gaszenie zniczy, wyciąganie z tłumu pojedynczych ludzi i wywożenie ich na komendę albo do szpitala psychiatrycznego. Przypomnijmy sobie szyderstwa pijanych młodzieńców, uformowanych w zwarte szeregi na wzór carskich żołdaków. Z drugiej strony, niezwykła jest ciągłość polskich postaw patriotycznych. Krucyfiksy smoleńskie, przywiązywanie się do krzyża, chorągwie, pochodnie, pobożne pieśni... „Czemóż to się w obłudzie nie kształcisz, uparta,/ Nikogo nie okłamiesz, niczego nie udasz,/ Choć znak twój – splugawiony, wierność – nic niewarta,/ I krzyżom twym urąga tłum, a w tłumie Judasz./ (...) Wypłosz orła z twych płócien, jak inni ptasznicy,/ I na nowych sztandarach dziób wyszyj papuzi,/ Od razu cię docenią szlachetni Anglicy,/ Sprawiedliwi Moskale i bratni Francuzi” – z gorzką ironią zwracał się do Polski Kazimierz Wierzyński.

Wmówiono nam, że powinniśmy się wstydzić swoich, niekiedy „przesadnych”, patriotycznych uniesień. Ale – jak dowodzi historia – z podobnym patosem Polacy zawsze reagowali na duchowe bądź fizyczne zniewolenie. Przed Powstaniem Styczniowym warszawskie ulice przypominały wielki teatr narodowy. Rosjanie z dezaprobatą i zgrozą patrzyli na kobiety i mężczyzn poprzebieranych w kościuszkowskie mundury, kontusze, krakowskie rogatywki, czamary powstańcze, czarne suknie, obwieszonych patriotyczną biżuterią... Powrót Polaków do rozbudowanej symboliki patriotycznej nie może być argumentem przeciwko nam. Świadczy tylko o jednym: żałosnym stanie państwa, które dostało się w ręce ludzi pozbawionych instynktu polskości i jeszcze raz przeobraziło się kondominium sąsiednich mocarstw.

Warszawskie Stare Miasto i Krakowskie Przedmieście to niezwykła przestrzeń, wyznaczona murami archikatedry, posągiem Matki Boskiej Pasawskiej, pomnikami Jana Kilińskiego, Adama Mickiewicza i księcia Józefa Poniatowskiego, wreszcie figurą Chrystusa przy kościele św. Krzyża. Żadna z tych postaci nie jest przypadkowa. Nie jest też przypadkiem, że 150. rocznica wybuchu Powstania Styczniowego przypada akurat na czas nowych manifestacji patriotycznych. W 1861 r. Mieczysław Romanowski, który poległ później w bitwie pod Józefowem, pisał: „O! módl się, Polsko – dziś ci jeszcze pora/ Czerpać otuchę w modlitwie i pieniu./ Miłą jest niebu piersi twej pokora,/ I ból w twem słowie, i łza w twem spojrzeniu –/ W cichości jeszcze Pan twych modłów słucha –/ O! módl się, Polsko, i pokrzepiaj ducha./ (...) Módl się – lecz powstań na świtaniu zdrowa,/ Wyniosła pracą ponad zwątpień bole./ Sumienia twego Polsko tarcz stalowa/ Światu niech Bożą odzwierciedli wolę./ Tak wyjdź przed domy, i stań po twej męce/ Wsparta na pługu, z szablą w prawej ręce”.