piątek, 31 sierpnia 2012

Wszechświat z orzecha kaukaskiego

Nie wstydźmy się domowych bibliotek.
 
 
Człowiek duchowy przez całe życie buduje wokół siebie miniaturę kosmosu. Robi to w różnych wymiarach: poszukując Boga, zakładając rodzinę, urządzając dom, uprawiając ziemię, zapuszczając korzenie w bliższym lub dalszym krajobrazie, studiując historię, filozofię czy literaturę. Jedną z najbardziej precyzyjnych map, które pozwalają nam orientować się w życiu, jest biblioteka wypełniona starannie dobranymi książkami. Takimi, które nie tylko poszerzają wiedzę czy rozwijają wyobraźnię, ale i tętnią życiem przeszłych pokoleń, przywracają sens biografiom wyklętym przez system kłamstwa, napędzają nasze serca, myśli i sumienia.
 
W kulturze cyfrowej konsekwentne kompletowanie księgozbioru wydaje się przeżytkiem. Biblioteka jako konkretna przestrzeń, niezbędna część domu, rodzinna instytucja, uchodzi za dziewiętnastowieczny relikt. – Jeśli potrzebuję jakiegoś tekstu, znajduję go w internecie – chwalą się młodzi humaniści. – Wystarczy mi to, co pamiętam ze studiów – dodają starsi. W ich nowoczesnych mieszkaniach walają się przypadkowe tytuły. Jedna dobra książka tonie wśród sezonowych powieści, komercyjnych katalogów i codziennych gazet. Nikt dziś nie ma przecież czasu na czytanie, a co dopiero na porządkowanie „papierów”. Tyle że porządkowanie książek jest zarazem ustalaniem hierarchii wartości. Odbywa się jednocześnie wśród regałów i w głowie.
 
Moja biblioteka powstała w latach 30. ubiegłego wieku. Wykonano ją z orzecha kaukaskiego, dwoje bocznych drzwi obłożono fornirem, w środkowe ramy wstawiono grubą szybę. Po niedawnej renowacji mebel połyskuje jak wszechświat w czwartym dniu stworzenia. Byłby jednak martwy, gdyby wewnątrz nie mieszkały istoty żywe. Na szczęście akt stworzenia dokonał się w całości. Moje książki żyją: przenoszą się z piętra na piętro, układają się w nowe konfiguracje, odsłaniając ukryte, niekiedy zaskakujące sensy. Przekładanie ich z półki na półkę przypomina pisanie rymowanego wiersza. Czasem jedna świeżo zakupiona pozycja, jak jedno słowo, zmienia wydźwięk całości. Wiem, że młodzi poeci gardzą rymami. Ich wiersze są podobne do wystroju ich mieszkań: na półce wersu sterczą pojedyncze woluminy. Są kartkowane, rozbierane na sylaby, ale z braku oparcia przewracają się. Dla mnie wiersz wciąż jest kompozycją muzyczną, podobnie jak biblioteka.
 
Zgrzyt kluczyka i grzbiety wystawione w witrynie stają się bliskie na wyciągnięcie ręki. Dwie najwyższe półki: XIX wiek. Wspomnienia z Sybiru, albumy malarstwa, Mochnacki, Mickiewicz, Słowacki, „Maria” Malczewskiego, Goszczyński, Norwid, Krasiński, Gaszyński, Ujejski, Gosławski, Pol, Zaleski, Garczyński, Siemieński, Romanowski, Anczyc, proza Michała Czajkowskiego, który w 1850 r. przechrzcił się na Sadyka Paszę. Nie ma Konopnickiej, Asnyka i Lenartowicza – przesłodzeni i nieco naiwni, kurzą się na regale w kącie obok kanonu przedromantycznego. Regał ten pełni funkcję czyśćca także dla prozy światowej, pism religijnych, filozoficznych i współczesnej poezji moich przyjaciół. To całkiem dobre miejsce, zważywszy, że istnieją strefy jeszcze odleglejsze od centrum: komoda pod telewizorem i szafa w korytarzu.
 
Ale wróćmy do wszechświata, który kojarzy mi się ze skałą Kaukazu i mękami przykutego do niej Prometeusza. Coś jest na rzeczy, bo wszystkie biografie moich ulubionych autorów znaczone są cierpieniem. Pod piętrami romantyzmu przechowuję prywatną historię poezji XX w., inną od tej oficjalnej: Leśmian, Czechowicz, Piętak, Iwaniuk, Trzebiński, Gajcy, Baczyński, Lechoń, Baliński, Łobodowski, Obertyńska, Wierzyński, Herbert, Rymkiewicz (łącznie z esejami ponad 20 pozycji), Polkowski, Liebert, Iłłakowiczówna, Twardowski, Bąk, Wojtyła, Reynek, Zahradníček, Miłosz. Dwaj katoliccy poeci z Wyżyny Czesko-Morawskiej mają za zadanie egzorcyzmować błąkającego się „po obrzeżach herezji” autora „Trzech zim”. Robią to bez inkwizytorskiego zapału, jak to Czesi, ale skutecznie. Niżej sporo książek o powstaniu styczniowym, XX-wieczna literatura łagrowa, działy poświęcone Kresom i zbrodni katyńskiej. Na parterze proza: Sienkiewicz, Prus, Orzeszkowa, Reymont, Żeromski, Dąbrowska, Mackiewicz, Goetel, Bobkowski, Wańkowicz, Czarnyszewicz, Małaczewski. I samotny jak palec dramaturg Wyspiański.
 
Nie mniej ważne książki ukryte są za fornirowanymi drzwiami. Romantyczne monografie, rozbudowany dział historii, Chesterton, Maritain, Bierdiajew, Zdziechowski, niepodległościowa publicystyka od „Prosto z mostu” po Jacka Trznadla, wydania emigracyjne, czeskojęzyczne, trochę krytyki literackiej stanowią dopełnienie arcydzieł umieszczonych w witrynie. Pamiątką młodzieńczych fascynacji pozostaje poezja obca z Rilkem i Eliotem w rolach głównych. Biblia, użytkowana przez całą rodzinę, zajmuje osobne miejsce w pokoju stołowym.
 
Masa jest tych książek i nie sposób o wszystkich wspomnieć. Do większości z nich wracam, by odnowić w sobie ducha polskości. „Zaprawdę z rozbitej nawy narodowej na jednej łodzi języka naszego możemy się ratować” – pisał mesjanista Karol Libelt. I dodawał, że dzieła „uprawiaczy i kształcicieli języka narodowego” powinny być im wkładane do trumny z napisem „pro patria”. Święta racja. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy je w tych trumnach pożegnać na zawsze. Nie wstydźmy się domowych bibliotek, cokolwiek myślą o nich ludzie wyobcowani.