Nie wstydźmy się domowych bibliotek.
Człowiek duchowy przez całe życie
buduje wokół siebie miniaturę kosmosu. Robi to w różnych wymiarach: poszukując
Boga, zakładając rodzinę, urządzając dom, uprawiając ziemię, zapuszczając
korzenie w bliższym lub dalszym krajobrazie, studiując historię, filozofię czy
literaturę. Jedną z najbardziej precyzyjnych map, które pozwalają nam
orientować się w życiu, jest biblioteka wypełniona starannie dobranymi
książkami. Takimi, które nie tylko poszerzają wiedzę czy rozwijają wyobraźnię,
ale i tętnią życiem przeszłych pokoleń, przywracają sens biografiom wyklętym
przez system kłamstwa, napędzają nasze serca, myśli i sumienia.
W kulturze cyfrowej konsekwentne
kompletowanie księgozbioru wydaje się przeżytkiem. Biblioteka jako konkretna
przestrzeń, niezbędna część domu, rodzinna instytucja, uchodzi za
dziewiętnastowieczny relikt. – Jeśli potrzebuję jakiegoś tekstu, znajduję go w
internecie – chwalą się młodzi humaniści. – Wystarczy mi to, co pamiętam ze
studiów – dodają starsi. W ich nowoczesnych mieszkaniach walają się przypadkowe
tytuły. Jedna dobra książka tonie wśród sezonowych powieści, komercyjnych katalogów
i codziennych gazet. Nikt dziś nie ma przecież czasu na czytanie, a co dopiero
na porządkowanie „papierów”. Tyle że porządkowanie książek jest zarazem
ustalaniem hierarchii wartości. Odbywa się jednocześnie wśród regałów i w
głowie.
Moja biblioteka powstała w latach
30. ubiegłego wieku. Wykonano ją z orzecha kaukaskiego, dwoje bocznych drzwi
obłożono fornirem, w środkowe ramy wstawiono grubą szybę. Po niedawnej renowacji
mebel połyskuje jak wszechświat w czwartym dniu stworzenia. Byłby jednak
martwy, gdyby wewnątrz nie mieszkały istoty żywe. Na szczęście akt stworzenia
dokonał się w całości. Moje książki żyją: przenoszą się z piętra na piętro,
układają się w nowe konfiguracje, odsłaniając ukryte, niekiedy zaskakujące
sensy. Przekładanie ich z półki na półkę przypomina pisanie rymowanego wiersza.
Czasem jedna świeżo zakupiona pozycja, jak jedno słowo, zmienia wydźwięk
całości. Wiem, że młodzi poeci gardzą rymami. Ich wiersze są podobne do wystroju
ich mieszkań: na półce wersu sterczą pojedyncze woluminy. Są kartkowane,
rozbierane na sylaby, ale z braku oparcia przewracają się. Dla mnie wiersz wciąż
jest kompozycją muzyczną, podobnie jak biblioteka.
Zgrzyt kluczyka i grzbiety
wystawione w witrynie stają się bliskie na wyciągnięcie ręki. Dwie najwyższe
półki: XIX wiek. Wspomnienia z Sybiru, albumy malarstwa, Mochnacki, Mickiewicz,
Słowacki, „Maria” Malczewskiego, Goszczyński, Norwid, Krasiński, Gaszyński,
Ujejski, Gosławski, Pol, Zaleski, Garczyński, Siemieński, Romanowski, Anczyc,
proza Michała Czajkowskiego, który w 1850 r. przechrzcił się na Sadyka Paszę.
Nie ma Konopnickiej, Asnyka i Lenartowicza – przesłodzeni i nieco naiwni, kurzą
się na regale w kącie obok kanonu przedromantycznego. Regał ten pełni funkcję
czyśćca także dla prozy światowej, pism religijnych, filozoficznych i
współczesnej poezji moich przyjaciół. To całkiem dobre miejsce, zważywszy, że istnieją
strefy jeszcze odleglejsze od centrum: komoda pod telewizorem i szafa w
korytarzu.
Ale wróćmy do wszechświata, który
kojarzy mi się ze skałą Kaukazu i mękami przykutego do niej Prometeusza. Coś jest
na rzeczy, bo wszystkie biografie moich ulubionych autorów znaczone są
cierpieniem. Pod piętrami romantyzmu przechowuję prywatną historię poezji XX w.,
inną od tej oficjalnej: Leśmian, Czechowicz, Piętak, Iwaniuk, Trzebiński,
Gajcy, Baczyński, Lechoń, Baliński, Łobodowski, Obertyńska, Wierzyński,
Herbert, Rymkiewicz (łącznie z esejami ponad 20 pozycji), Polkowski, Liebert,
Iłłakowiczówna, Twardowski, Bąk, Wojtyła, Reynek, Zahradníček, Miłosz. Dwaj
katoliccy poeci z Wyżyny Czesko-Morawskiej mają za zadanie egzorcyzmować
błąkającego się „po obrzeżach herezji” autora „Trzech zim”. Robią to bez
inkwizytorskiego zapału, jak to Czesi, ale skutecznie. Niżej sporo książek o
powstaniu styczniowym, XX-wieczna literatura łagrowa, działy poświęcone Kresom
i zbrodni katyńskiej. Na parterze proza: Sienkiewicz, Prus, Orzeszkowa,
Reymont, Żeromski, Dąbrowska, Mackiewicz, Goetel, Bobkowski, Wańkowicz,
Czarnyszewicz, Małaczewski. I samotny jak palec dramaturg Wyspiański.
Nie mniej ważne książki ukryte są
za fornirowanymi drzwiami. Romantyczne monografie, rozbudowany dział historii,
Chesterton, Maritain, Bierdiajew, Zdziechowski, niepodległościowa publicystyka od „Prosto
z mostu” po Jacka Trznadla, wydania emigracyjne, czeskojęzyczne, trochę krytyki
literackiej stanowią dopełnienie arcydzieł umieszczonych w witrynie. Pamiątką
młodzieńczych fascynacji pozostaje poezja obca z Rilkem i Eliotem w rolach
głównych. Biblia, użytkowana przez całą rodzinę, zajmuje osobne miejsce w
pokoju stołowym.
Masa jest tych książek i nie
sposób o wszystkich wspomnieć. Do większości z nich wracam, by odnowić w sobie
ducha polskości. „Zaprawdę z rozbitej nawy narodowej na jednej łodzi języka
naszego możemy się ratować” – pisał mesjanista Karol Libelt. I dodawał, że
dzieła „uprawiaczy i kształcicieli języka narodowego” powinny być im wkładane
do trumny z napisem „pro patria”. Święta racja. Nie znaczy to jednak, że
powinniśmy je w tych trumnach pożegnać na zawsze. Nie wstydźmy się domowych
bibliotek, cokolwiek myślą o nich ludzie wyobcowani.