wtorek, 28 grudnia 2010

Bez ofiary Chrystusa polska wolność byłaby próżna

W trakcie pracy nad „De profundis” płakałem ze szczęścia i modliłem się, bo czułem, że dotykam Bożej miłości, która obejmuje wszystkich naszych poległych - mówi w wywiadzie dla portalu Fronda.pl poeta Wojciech Wencel

Dlaczego wywołał Pan katastrofę smoleńską? Taki zarzut stawia Panu i J. M. Rymkiewiczowi Andrzej Horubała.

Na podobnej zasadzie można twierdzić, że poetyccy katastrofiści z lat trzydziestych XX wieku rozpętali II wojnę światową. To nie dzieło Hitlera i Stalina, lecz Miłosza i Czechowicza. A mówiąc bardziej serio, poeci właśnie dlatego są poetami, że zdarza im się antycypować wielkie wydarzenia. Po prostu rejestrują niepokój obecny w zbiorowej podświadomości, w języku swojej wspólnoty, interpretują metafizyczne znaki, w jakimś stopniu jest im to dane z góry. W trakcie pisania poeta – oczywiście nie każdy – znajduje się jakby poza czasem, na moment uzyskuje dostęp do perspektywy wiecznej. Tadeusz Gajcy wspominał o wróżbie, która „pisała się sama i kształtem pochmurnym wiodła sprawy ku światłu uwięzionemu w śmierci”. Taka jest logika procesu twórczego: pewne rzeczy piszą się same i nie da się ich łatwo wytłumaczyć. Nikt o zdrowych zmysłach nie twierdzi jednak, że ma to wpływ na bieg wydarzeń. Andrzej Horubała zauważa, że przed 10 kwietnia istniał klimat duchowy zwiastujący katastrofę. To prawda. Jednak to nie Jarosław Marek Rymkiewicz, którego czyta kilka tysięcy koneserów literatury, był „twórcą” tego klimatu.

A kto?

Ten klimat wytworzył się samoistnie wobec kolportowanej przez główne media nienawiści do moherów, PiS-u i braci Kaczyńskich. Może jest tak, że szczególnie silna zbiorowa nienawiść w końcu się materializuje, podświadome życzenie unicestwienia wroga spełnia się. Fakt, że Rymkiewicz już wcześniej ukazywał głęboki sens polskich tragedii, nie czyni go czcicielem śmierci i krwi, raczej piewcą polskiego ducha, który potrafi zwycięsko wyjść z tej dziejowej rzeźni. Czy poeta z Milanówka jest jakimś kryptosatanistą? Czy pragnie kolejnych ofiar? Nie. Mitologizuje prawdziwe doświadczenia, które przygotował dla nas Bóg czy – jakby powiedział Rymkiewicz – los. Wobec krwawej polskiej historii można zamykać oczy, uważać ciąg traumatycznych zdarzeń za incydenty, ale można też stanąć wobec niej twarzą w twarz. I starać się znaleźć w niej sens. Dla Rymkiewicza takim sensem jest jakaś pierwotna wolność, której nie da się zniszczyć. Dla mnie ta wolność ma głęboki wymiar chrześcijański. Bez ofiary Chrystusa byłaby próżna. Na poziomie historiozoficznym mówimy jednak to samo. Nie: „My, Polacy, kochamy ginąć”, tylko: „Kochamy wolność do tego stopnia, że nawet śmierć nie może nam jej odebrać”.

Nie za bardzo skupia się Pan na martyrologii? Nie za dużo jej w polskiej poezji?

W polskiej poezji, czyli gdzie? U romantycznych wieszczów? A później u Lechonia, Wierzyńskiego, Rymkiewicza w „Ulicy Mandelsztama”, w pewnym sensie u Herberta… No i w dawnych wierszach Polkowskiego. To niewiele, wziąwszy pod uwagę setki poetów sprowadzających literaturę do językowych zabaw, ironii albo estetycznych westchnień nad złożonością świata. Poza tym „martyrologia” to złe słowo, bo kojarzy się z poczuciem krzywdy. Tymczasem wbrew temu, co piszą niektórzy recenzenci, w moim tomie „De profundis” nie ma lamentów, rozpaczy, cierpiętnictwa. Nie uważam, że Bóg zbyt dotkliwie doświadcza Polaków, przeciwnie – błogosławię Go za naszą wspaniałą historię, która kształtuje ducha, uczy męstwa, prawdziwej wolności, miłości, ufności. W tym tomie jest oczywiście z trudem powściągany ból, bezradna czułość dla poległych, ale jest też rodząca się w ciemności jakaś drżąca nadzieja, ziarnko żywej wiary. Zresztą to uważam za najważniejsze w tych wierszach. One rejestrują coś nieuchwytnego, co zrodziło się w nas po Smoleńsku, autentyczną moc, która „w słabości się doskonali”. Myślę, że w tej perspektywie tkwił jakiś odprysk spojrzenia Boga. W trakcie pracy nad „De profundis” musiałem czasem przerywać pisanie. Płakałem ze szczęścia i modliłem się, bo czułem, że dotykam Bożej miłości, która obejmuje wszystkich naszych poległych. Do końca życia tego nie zapomnę.

Tematyka martyrologiczna zdaje się wzbudzać skrajne emocje: z jednej strony fascynację i potrzebę przeżywania jej wciąż na nowo, z drugiej strony lęk.

Ten lęk każe nawet oskarżać mnie o nekrofilię. Taki sam zarzut stawiano romantykom czy poetom „Sztuki i Narodu”, więc nie jest to żadna nowość, ale dziś brzmi to szczególnie groteskowo. Popkultura pełna jest krwi, trupów i psychopatycznych morderców, w programach informacyjnych i dokumentach pokazywane są drastyczne zdjęcia z autentycznych tragedii, ale to nikogo nie przeraża. Andrzej Horubała, dla niewtajemniczonych: producent telewizyjny, gorszy się natomiast poetyckimi obrazami śmierci, w których nadprzyrodzona godność ofiary zostaje ukazana przez nawiązanie do prawdy o człowieku wyrażonej przez Fra Angelico. W takich chwilach myślę, że nie wszyscy powinni mieć możliwość pisania o poezji. Są pewne granice, wyznaczane sprawnością intelektualną, nie wspominając już o kompetencjach krytycznoliterackich. Jeśli ja jestem nekrofilem, to Andriej Tarkowski jest piromanem, bo w jego filmach roi się od scen płonących budynków. Poezja to nie czysta informacja, dokument historyczny ani program polityczny, tylko miejsce spotkania z Bogiem czy – jak kto woli – tajemnicą istnienia. Śmierć jest kluczową częścią tej tajemnicy i nie da się jej wyrugować z kultury. Nie da się jej też obezwładnić popkulturalnym, błazeńskim dystansem.

Ofiary Katynia są przedstawiane jako męczennicy – czy ukazywanie jako męczenników także ofiar katastrofy smoleńskiej, które zginęły w wypadku, nie jest przesadą?

Nie mówię o męczennikach, mówię o poległych. Ta katastrofa ma tak ogromny ciężar symboliczny, że trudno stosować inne określenie. Nawet jeśli był to wypadek, a tego wciąż nie wiemy z całą pewnością, zginęli w nim przedstawiciele polskiej elity pełniący służbę państwową, pragnący złożyć hołd ofiarom Katynia. Polegli w walce o Polskę suwerenną, o integralne państwo żywych i umarłych, o naszą wielkość w Europie. Wszystkim bez wyjątku należy się nasz hołd. Oczywiście, w tym co mówię, jest domieszka mitu, ale to naturalne, że dziejowe wydarzenia obrastają mitem. Nie mam żalu do dziennikarzy, że nie myślą symbolicznie. Dziwię się tylko, że wchodzą z poetami w polemiki, próbując odebrać nam prawo do mitologizacji Smoleńska. Gdyby żyli w czasach Norwida, pewnie staraliby się go przekonać, że na niebie nie ma żadnych „wojsk koczujących”, a cały ten „Bema pamięci żałobny rapsod” to jakaś „mętna mistyka”. Ręce opadają.

Wsparł Pan w wyborach prezydenckich Jarosława Kaczyńskiego, zajmuje się Pan tematami bliskimi jego ugrupowaniu. Jawna deklaracja sympatii partyjnych nie szkodzi Panu jako poecie, nie odbiera Panu wiarygodności?

Po Smoleńsku przestałem patrzeć na politykę jak na grę partyjną. Śmierć Lecha Kaczyńskiego spowodowała kres suwerennej polityki zagranicznej. Polska stała się państwem bezbronnym wobec wpływów Rosji, rządzonym przez ludzi dbających o własne interesy przy współudziale głównych mediów. Czułem się zobowiązany stanąć po stronie brata prezydenta razem z kilkoma milionami „moherowych” Polaków, wykluczonych z życia publicznego. Poza tym uważam, że Jarosław Kaczyński jest obecnie jedynym mężem stanu, działającym w interesie narodowym i zdolnym po odzyskaniu władzy realnie zabezpieczyć polską suwerenność. A moja wiarygodność? Już dawno zrezygnowałem z wielkiej kariery literackiej. Jestem poetą podziemnym, nie spodziewam się tysięcy czytelników. Bóg zna moje motywy, cieszę się wolnością i to mi wystarczy.

Mateusz Matyszkowicz w recenzji „De profundis” pisał o powrocie poezji do polityki. Co poezja może zrobić dla sfery politycznej? Czy może ją „odpiarowić” ?

Czytałem niedawno w „Rzeczpospolitej” recenzję „Samuela Zborowskiego”. Autor starał się wykazać, że Rymkiewicz jest niekonsekwentny, bo w książce chwali ducha anarchii, a prywatnie popiera Jarosława Kaczyńskiego, który jest państwowcem. Kolejny dziennikarz-literaturoznawca. Panowie, zrozumcie wreszcie, że my nie piszemy programów politycznych, tylko opisujemy polskiego ducha. Podejrzewam, że gdybym chciał zrealizować swoją poetycką wizję w PiS, prezes Kaczyński wyrzuciłby mnie na zbity pysk. Bardzo słusznie, bo nie jesteśmy przygotowani do wojny z Rosją. Więcej: gdyby Jarosław Kaczyński zaczął nagle mówić wyłącznie moimi wierszami i manifestami, prawdopodobnie przestałbym go popierać. Polityk nie ma dawać świadectwa. Polityk ma obowiązek skutecznie służyć wspólnocie. Podkreślam: skutecznie. Cenię Marka Jurka, ale co mi po jego rozdartych szatach w sprawie aborcji. To jest publicystyka, a nie polityka. Wolałbym, żeby wrócił do PiS i zaczął znów wprowadzać nasze wspólne wartości w życie. Poezja może być inspiracją dla niektórych polityków, czasem przedmiotem prasowej debaty czy elementem uroczystości państwowych, ale nie zastąpi realnych, przemyślanych działań.

Radość Matyszkowicza była przedwczesna?

Była jak najbardziej na miejscu, bo chodziło mu o politykę jako przestrzeń wspólnotowego odczuwania. A w tak pojętej sferze politycznej poezja ma wiele do zrobienia. W dłuższej perspektywie jest w stanie kształtować zbiorową wyobraźnię, świadomość historyczną, pomagać zrozumieć istotę polskości, rozwijać patriotyzm, leczyć z egoizmu. Wierzę, że są Polacy, którzy w ten sposób czytają „De profundis”.

Rozmawiał Stefan Sękowski

Wywiad opublikowany na portalu Fronda.pl