Wbrew powszechnej opinii, krowa to mądre zwierzę.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 49/2010
Zawsze czułem miętę do krów. Nie w sensie przenośnym, narzuconym przez zepsuty świat, lecz w sensie dosłownym, szlachetnym i czystym jak woń ziół porastających łąkę w Matarni. Gdy byłem dzieckiem, często kładłem się na tej łące, żeby doświadczyć harmonii natury. Zwykle to się udawało, ale nie zawsze. Pewnego dnia zerwana z łańcucha krowa zagrodziła mi drogę i musiałem uciekać w żyto pana Wejhera. Stary gospodarz, który dostrzegł szkodę, rzucił się za mną w pościg, wymachując drewnianą laską. Wprawdzie zdołałem zbiec do domu, ale nie byłem pewien, czy rodzice usprawiedliwią mój postępek. Na wszelki wypadek udałem chorego i całe popołudnie przeleżałem w łóżku. Może gdyby pan Wejher miał wtedy więcej uporu albo sił w nogach, mój stosunek do krów byłby bardziej złożony. Może za swoją traumę winiłbym tę wielką, łaciatą krowę, która stanęła mi na drodze. Ale ponieważ mi się upiekło, dziś widzę tylko jej ogromne, piękne jak bryły węgla oczy. Czy to jej wina, że swoją majestatyczną postawą wywołała u chłopca irracjonalny lęk? Przecież nawet nie ruszyła się z miejsca. To ja podeptałem żyto, naruszając uświęcony porządek.
Z biegiem lat mój lęk przed krowami minął, ale respekt pozostał. Dodatkowo pojawił się podziw dla ich nieziemskiej cierpliwości. Wciąż pamiętam popołudnie w Somoninie na Kaszubach, gdy cieliła się krowa moich teściów. Z sąsiedniego domu przybiegł doświadczony gospodarz i wspólnymi siłami ciągnęliśmy sznur przywiązany do nóg cielaka. A Mućka, choć ryczała z bólu, znosiła to w wielkiej pokorze. Mogła wierzgać i gryźć, wykorzystując siłę ukrytą w ogromnym cielsku, ale stała cierpliwie, jakby naprawdę uspokajały ją czułe szepty pana Cierzana: - Dobra Mućka, dobra krówka, jeszcze troszeczkę... To przeżycie ostatecznie związało mnie z krowim losem. Dziś, gdy nie ma już na tym świecie pana Wejhera i pana Cierzana, chcę stanąć w obronie krowy, którą gardzi współczesna cywilizacja.
Zarzucają jej, że nie zmienia poglądów. Jednak czy musi je zmieniać, skoro żyje w epicentrum rzeczywistości? Codziennie o szarej godzinie gospodarz wyprowadza ją na pastwisko. Krowa patrzy, jak czerwone słońce wyłania się zza dachów wsi, czuje, że robi się cieplej, potem przez pół dnia obserwuje gonitwę ludzi. Widzi mężczyzn z widłami, kobiety w drodze do sklepu, biegnące dzieci, samochody, może nawet pociąg pędzący na horyzoncie. Niespecjalnie ją to interesuje, bo zajęta jest żuciem trawy i rozmyślaniem. O czym? Tego dokładnie nie wiemy. Ale z pewnością o jakiejś wiecznej tajemnicy, która jest zakryta przed ludźmi. W odróżnieniu od nich krowa ma odpowiedni dystans i sporo darowanego czasu. Gdy po południu słońce znów robi się czerwone i odbija się w oknach wioski, jej oczy zachodzą łzami. Błyszczą jak gwiazdy.
Wbrew powszechnej opinii, krowa to mądre zwierzę. Choćby dlatego, że codziennie jest świadkiem stworzenia świata. Przygląda się wiecznemu misterium i, jak nikt inny, rozumie biblijną Księgę Koheleta. Nie ma złudzeń, że wszystko to marność, a jednocześnie jest urzeczona pięknością kosmosu. Nosi zgodę na swój los, ale i brzemię nostalgii. Poglądy można zmieniać na temat polityki albo mody. W kwestiach ontologii czy mistyki liczy się zmysłowe doświadczenie, a nie rozumowe widzimisię.
Poetów wielokrotnie porównywano do słowika, który sławi nadejście nowego dnia, niejako współuczestnicząc w misterium stworzenia. To prawda, że słowik pięknie śpiewa, ale przecież w upartym milczeniu krowy, przerywanym tylko nostalgicznym zawodzeniem, również tkwi mądrość. Wielu autorów wierszy doszło w swoim pisaniu do granicy mowy, do momentu, kiedy każde słowo wydawało się im próżnym ornamentem. Jeśli byli uczciwi, przestawali pisać. Kto wie? Może krowa posiadła to doświadczenie dużo wcześniej, może dostała je razem ze swoją naturą?
Być krową polskiej poezji. Obserwować wschody i zachody słońca, całkowicie zdać się na Ducha Świętego i gapić się na codzienne cuda, nie przejmując się ujadaniem krytyków. W historii polskiej literatury istniał już ktoś, kto wysoko cenił sobie braterstwo krów. Wielki, niedoceniony i zapomniany dziś poeta Stanisław Piętak pisał w tomie „Alfabet oczu” (1934): „O, zostawcie niebo na tym samym miejscu!/ Chcę spać z księżycem w oczach tak samo jak nasz pies./ (…) Ze mną są: niebo, ziemia przecięta białą drogą/ i krowy rozwłóczone rogami po las./ Lubię patrzeć na naszą Czarną, co zawsze, gdy mi zimno,/ gorącym językiem liże mi bladą twarz.// Przysuńcie mi ją bliżej, bliżej skroni./ Widzicie: w mokrych jej ślepiach świat utonął/ smutnie na widnokręgu rozstawionymi szybami”.
Niestety, marzenie poety się nie spełniło. Z metafizycznego pastwiska wygnała go historia. W 1964 roku w Warszawie zginął śmiercią samobójczą, wyskakując z okna. Był w końcu człowiekiem, istotą polityczną, a nie krową. Prawdopodobnie właśnie napięcie między folwarkiem zwierzęcym komunizmu a tęsknotą do pierwotnej wolności wpędziło go w rozpacz. Ale wcześniej spełnił swoje poetyckie powołanie – zbliżył się do epicentrum rzeczywistości i spróbował je opisać. Byłoby dobrze, gdyby dzisiejsi naprawiacze kosmosu – pragmatycy ubijający czarną pianę gazet – zostawili niebo na tym samym miejscu. I uznali prawo poetów do patrzenia na świat wielkimi oczami, w których nawet łzy są pełne ufności.