„Jesteś tym, co jesz” – głosi stare, mądre przysłowie.
Felieton z tygodnika "Gość Niedzielny" nr 46/2011
W XXI wieku większość chrześcijan zdaje już sobie sprawę z tego, na jakim świecie żyje. Współczesna cywilizacja niemal codziennie stawia nas wobec praktyk radykalnie sprzecznych z nauką Chrystusa. Walka z wiatrakami śmierci, takimi jak aborcja czy eutanazja, zmusza nas do zachowania powagi. Trudno żartować, gdy gra toczy się o ludzkie życie. Jednak każdy z nas spotyka się na co dzień również z sytuacjami groteskowymi, symptomatycznymi dla dzisiejszej obyczajowości. Aby wychwycić te absurdy, nie trzeba wielkiej wiary. Wystarczy odrobina zdrowego rozsądku. W przerwie między jedną a drugą odsłoną walki z wiatrakami postanowiłem sporządzić leksykon zjawisk, które w mniejszym stopniu mnie smucą. Za to bardzo śmieszą.
Biała kawa, czyli konsumpcjonizm. Ilekroć jestem w kawiarni, kelnerka proponuje mi gigantyczny kubek z mlekiem i syropem. Podobno także z domieszką kawy, tyle że nijak nie da się tego zweryfikować. Ponieważ mlekiem opiłem się w dzieciństwie i akurat nie cierpię na kaszel, informuję, że chodziło mi o coś innego. Wówczas kelnerka mozolnie nastawia ekspres, jednocześnie podtykając mi pod nos mleko i cukier. Gdy mówię: – Dziękuję, to niepotrzebne, ona robi wielkie oczy. – To znaczy nie chce pan mleka? – upewnia się, jakby czarna kawa była czymś w rodzaju wyciągu z kwiatu paproci. Oto znak naszych czasów. Dawniej napój z ziaren kawowca kojarzył się z „małą czarną”, dzisiaj obowiązkowo musi być „duży biały”. Oczywiście, o gustach się nie dyskutuje, ale mam wrażenie, że jeszcze kilka lat temu proporcje między amatorami kawy czarnej a miłośnikami białej były wyrównane, z lekką przewagą tych pierwszych. Dziś większość konsumentów wybiera kawę ze wszystkimi możliwymi dodatkami w myśl zasady „Więcej znaczy lepiej”. A tradycjonalista, który naprawdę wie, czego chce, w kawiarni czuje się jak intruz.
Sushi nad Wisłą, czyli multikulturalizm. Jak można nie widzieć nic śmiesznego w globalnej karierze sushi, pozostaje dla mnie tajemnicą. Charakterystyczna, ściśle związana z egzotyczną kulturą potrawa w ostatnich latach stała się ulubionym przysmakiem także nad Wisłą. Kochani Polacy! Nie to, żebym kwestionował wrażliwość waszych podniebień, choć osobiście nie gustuję w surowej rybie z oceanu. Zastanawia mnie tylko łatwość, z jaką mieszkaniec współczesnej cywilizacji składa własne menu z elementów różnych, często sprzecznych ze sobą kuchni. „Jesteś tym, co jesz” – głosi stare, mądre przysłowie. Czy to znaczy, że wcinając sushi, stajemy się Japończykami? Gorzej. Wychowani w radykalnie odmiennej kulturze, zamieniamy się w hybrydy pozbawione spójnego obrazu świata. Miszmasz w żołądach przekłada się na brak konsekwencji w myśleniu i tłumi poczucie tożsamości, a to już nie przelewki. Może więc, moi drodzy, mimo wszystko wrócicie do śledzia w oleju? W naszym wspólnym, dobrze pojętym interesie. Śledź też ryba i to wyrazista w smaku, a nie mdła jak marzenie o wielkim świecie.
Kościotrup w czapce, czyli moda. Umówmy się: chudy facet w czapce, siedzący w ogrzewanym pomieszczeniu, wygląda głupio. Bo niby do czego mu ta czapka? Zimno mu w uszy czy jak? Jeszcze głupiej wygląda chudy facet w czapce, siedzący w ogrzewanym pomieszczeniu i jedzący sushi. Ten nie tylko razi estetycznie, ale także kulturowo, bo sushi wykorzenia, i moralnie, bo je się zawsze z odkrytą głową. Niestety, świat mody rządzi się dziś własnymi prawami. Pół biedy z modelkami płaskimi jak opłatek, ale zniewieściali mężczyźni, poprzebierani w za ciasne wdzianka ze zwisającymi paseczkami, wyglądają jakby odgrywali jakiś happening. A najśmieszniejsze, że żaden z popularnych projektantów nie przejmuje się potrzebami i gustami tzw. zwyczajnych ludzi. Zupełnie jak artysta po Akademii Sztuk Pięknych, wystawiający instalacje wideo. Albo reżyser teatralny, robiący z Hamleta geja. Oglądając dzisiejsze wykwity mody, sztuki i teatru, zawsze myślę o znajomym małżeństwie krawców, którzy szyją księżom sutanny na miarę. Na tle współczesnych projektantów to artyści z krwi i kości!
Jesteśmy sławni, czyli celebrytyzacja. Najpierw sądziłem, że odgrywają swoje role dla śmiechu, autoironicznie, żeby przestała ich szantażować własna próżność. Ale odkąd Marcin Meller publicznie nazwał się celebrytą, szczęka mi opadła. Oni tak poważnie, w przekonaniu, że dziś można być autorytetem, nie osiągnąwszy absolutnie nic wartościowego. Niestety, jest to słuszne przekonanie. Pół narodu ogląda „Śniadanie mistrzów”, a w kolorowej prasie śledzi epizody „z życia gwiazd”. A później przenosi prezentowany tam wzór relacji na całkiem poważne dziedziny życia publicznego: Kościół, politykę, kulturę. Dla ofiar celebrytyzacji biskup staje się sąsiadem, któremu zazdroszczą samochodu. Polityka oceniają po jakości butów. A poetę nazywają „pucułowatym ministrantem” tylko dlatego, że ma lekką nadwagę i pisze felietony do „Gościa Niedzielnego”. OK. Może i poeta powinien postawić na sport, ale wtedy stałby się chudym facetem, zacząłby nosić czapkę w ogrzewanym pomieszczeniu i konsumować sushi. Niechybnie przestałby pisać wiersze i zostałby celebrytą, a tego – proszę mi wierzyć – nie znieśliby nawet czytelnicy tabloidów.