fot. Tomasz Gołąb/GN |
"Gość Niedzielny" nr 46/2011
Odebrałeś właśnie Nagrodę im. Józefa Mackiewicza za tom „De profundis”, w całości poświęcony Polsce. Nie masz ochoty zagrać na nosie krytykom, którzy widzieli w Tobie nekrofila?
– Już nie gram nikomu na nosie. Znudziło mi się. Choć oczywiście czuję satysfakcję, że doceniono właśnie „De profundis”, a werdykt był jednogłośny. Ten tom od momentu wydania miał wielu entuzjastów, ale też sporo wrogów. Przyjmowałem to jednak spokojnie. Pomagało mi rozeznanie duchowe, że to, co robię, jest sprawą Bożą.
Pisanie wierszy to sprawa Boża?
– Te wiersze były poprzedzone modlitwą, poszukiwaniem potwierdzenia w Bożym słowie. Jeszcze dwa lata temu nie uwierzyłbym, że będę kiedyś pisał o Katyniu, Wołyniu, powstaniu warszawskim. Język poezji narodowej wydawał mi się kompletnie zużyty. Jednak w lutym 2010 r. zaczęły mnie prześladować intensywne obrazy polskości. Jako pierwszy powstał wiersz „Polska ścięta mrozem”. A potem był Smoleńsk i pojedyncze obrazy zamieniły się w lawinę.
Poeta łatwo może uwierzyć, że ma misję do spełnienia. Nie widzisz w tym niebezpieczeństwa?
– Niebezpiecznie robi się w momencie, gdy zaczynamy projektować przyszłość. Zdarzało mi się myśleć w ten sposób w młodości. Teraz staram się dobrze wypełniać swoje powołanie, być solidnym rzemieślnikiem. Interesują mnie najbliższe 24 godziny. Nie rozstrzygam, co się wydarzy później. Dziś jestem gotowy przyjąć każdy scenariusz, jeśli będzie miał Boże błogosławieństwo.
Myślę, że trudno będzie to przyjąć komuś, kto nie jest tak jak Ty zanurzony w chrześcijaństwie. Czy taki ktoś również może być czytelnikiem Twoich wierszy?
– Oczywiście! Mówimy tu o duchowym doświadczeniu piszącego. To bardzo intymne, trochę się nawet tego wstydzę. Ale przecież napisany wiersz jest już własnością nie autora, tylko czytelnika. Może on odnajdować w poezji, co chce. Wśród tych, którym podoba się „De profundis”, jest wielu ludzi odległych od Kościoła. Myślę, że porusza ich wizja polskości wpisana w te wiersze. Polskość jako doświadczenie starcia idealizmu, umiłowania wolności, z bezwzględną machiną historii.
Ale ta polskość jest też problemem dla wielu czytelników, dla których „poezja narodowa” to pojęcie z jakiegoś totalnego lamusa.
– Przez lata nauczyłem się, że przekonywanie kogokolwiek do elementarnych wartości naszej cywilizacji nie ma sensu. To tak, jakby komuś, kto utrzymuje, że koń ma dwie nogi, mówić: „Wiesz, on ma naprawdę cztery nogi. Rozumiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale spróbuj”. Przez setki lat poezja służyła wspólnocie. Była ważna, jeśli ludzie odnajdowali w niej coś, co ich łączyło, dodawało siły i nadziei. W tym względzie nic się nie zmieniło. Literatura jest ciągłością, biegną w niej różne ścieżki, które domagają się kontynuacji, dialogu z poprzednikami. Zerwanie tej ciągłości zabija literaturę.
Tyle że ta ciągłość już została zerwana. Sam napisałeś o Polsce: „brakuje mi słów by przywrócić/ cię współczesnej poezji”.
– Została zerwana w języku nowoczesnej poezji, ale wciąż istnieje między dawnymi i dzisiejszymi Polakami. Nieustannie „patrzą na nas jak w lustro wierne oczy poległych”. Uświadomienie sobie wspólnej wartości, jaką jest ojczyzna, może przywrócić literaturze doświadczenie polskości, ożywić je także w języku. Samo ukazanie dramatycznego paradoksu „braku słów” przy istnieniu więzi między pokoleniami jest już próbą odbudowy poezji narodowej.
Kim są odbiorcy tej poezji?
– Z jednej strony ludzie starsi: kombatanci AK, wygnańcy z Wołynia, osoby naznaczone wspólnotową historią, które dotychczas nie znajdowały swoich doświadczeń w nowej poezji. Z drugiej – młodzi ludzie, w których po Smoleńsku obudził się patriotyzm. Ci sami, którzy zapalają znicze na grobach żołnierzy wyklętych, słuchają De Press, chodzą do Muzeum Powstania Warszawskiego. Przedstawicieli obu tych grup spotykam podczas wieczorów autorskich. Wielu należy do Klubów „Gazety Polskiej”. Jest jeszcze trzecia grupa czytelników – tradycyjna polska inteligencja: konserwatywni profesorowie, nauczyciele, urzędnicy z mniejszych miast. Niektóre spotkania na długo zapadają w pamięć: słuchając tych wierszy, ludzie potrafią płakać ze wzruszenia. Dla poety nie ma większej nagrody.
Czy to znaczy, że w „niepoetyckich” czasach udało Ci się znaleźć niszę, w której zwykli ludzie ciągle pragną poezji?
– Zdecydowanie tak. Dzięki „De profundis” na nowo uwierzyłem, że poezja może trafiać „pod strzechy” i podnosić ludzi na duchu. Literackie salony w ogóle przestały mnie interesować. Czuję się trochę jak autor obrazów, które są kupowane i wieszane na ścianach prywatnych mieszkań. Często słyszę: „Pisze pan dokładnie to, co ja czuję, tylko nie potrafię tego wyrazić”.
Ale czy ci sami czytelnicy doceniliby Twoje wcześniejsze tomy: „Ziemię Świętą” albo poemat „Imago mundi”? Może po prostu przyciąga ich polski temat, a nie walory literackie?
– Myślę, że to nie tylko kwestia tematu, bo amatorskiej, okolicznościowej poezji patriotycznej jest przecież bardzo wiele. Niemniej „De profundis” rzeczywiście cieszy się dużo większą popularnością niż moje wcześniejsze tomy. Nie wymagam od swoich czytelników, by czytali wszystko, co napisałem. Są jednak i tacy, którzy pod wpływem wierszy o Polsce trafili na trop „Ziemi Świętej” czy „Imago mundi”. Na spotkaniach szczególnie gorąco przyjmowane są moje dawne wiersze w klimacie „rodzinnym” – o domu, żonie, dzieciach.
Czy dawne i nowe wiersze splatają Ci się w jakąś całość?
– Związek jest bardzo ścisły. Wystarczy porównać metaforykę ziemi, motyw podziemnego „napędu istnienia”, sposób widzenia umarłych. Często po wielu miesiącach zauważam konsekwencję kluczowych motywów, które powracają jakby same z siebie. Myślę, że istotą mojego pisania jest budowanie przestrzeni metafizycznej, wyznaczanie stref sacrum i profanum, identyfikowanie drzew, wzgórz, przedmiotów. Dawniej opisywałem w ten sposób moją najbliższą okolicę, teraz podobnie piszę o Polsce, tej wiecznej – z Wileńszczyzną, Wołyniem i Podolem.
Myślisz, że Polska ma w historii szczególne zadanie do wypełnienia?
– Mickiewicz uważał, że Polacy są powołani do niesienia ducha wolności innym narodom. Środowisko międzywojennego „Prosto z mostu” głosiło, że Polska musi się stać ośrodkiem cywilizacji chrześcijańskiej, promieniującej na całą Europę. Św. Faustyna usłyszała od Chrystusa: „Polskę szczególnie umiłowałem, a jeżeli posłuszna będzie woli Mojej, wywyższę ją w potędze i świętości. Z niej wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście Moje”. Wreszcie bł. Jan Paweł II podkreślał: „Europa potrzebuje Polski. Kościół w Europie potrzebuje świadectwa wiary Polaków”. Tylu proroków naraz nie mogło się mylić.