Niektóre żony przez całe życie kierują się małżeńską przekorą. Jeśli mąż, patrząc przez okno, informuje, że pada deszcz, one koniecznie muszą powiedzieć, że świeci słońce. Miękną dopiero po wyjściu z domu, gdy okazuje się, że parasol, pod którym można się schronić, jest tylko jeden. I że to mąż go trzyma.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 20 kwietnia 2011
Kobiece fanaberie, brutalnie weryfikowane przez rzeczywistość, mają pewien urok. Są mężczyźni, którzy je uwielbiają. Czują się potrzebni, gdy mogą objąć wybrankę silnym ramieniem i szepnąć jej do ucha: „No, już się nie smuć. Przy mnie nie zmokniesz”. Zazwyczaj żony doceniają ten opiekuńczy gest i po śmierci męża potrafią same orientować się w świecie. Wiedzą, że przekora na nic im się nie przyda, więc starają się korzystać z kompasu pozostawionego w mężowskim biurku. Niestety, zdarzają się również wdowy, które podczas ulewy wciąż przekornie twierdzą, że świeci słońce. Zamiast zabrać z domu parasol, wierzą fałszywym synoptykom, a w konsekwencji stoją na chodniku i mokną. Aż żal patrzeć, jak bardzo są zagubione.
W 2000 roku wdowa po Zbigniewie Herbercie udzieliła Jackowi Żakowskiemu głośnego wywiadu, w którym sugerowała, że konflikt jej męża ze środowiskiem „Gazety Wyborczej” to skutek irracjonalnej impulsywności wywołanej przez chorobę. Próbowała dowieść, że zepsute relacje z dawnymi przyjaciółmi nie dały się naprawić głównie przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności: „Zbyszek był poruszony, że Adam [Michnik] do niego dzwoni. Ale miał rurę w tchawicy, dusił się, nie mógł mówić. Powiedziałam Adamowi, że Zbyszek nie może rozmawiać, a Adam pewnie pomyślał, że Zbyszek z nim nie chce”. Tym sposobem fundamentalny spór aksjologiczny z architektami III RP został przedstawiony jako projekcja małego chłopca, który dał się wykorzystać prawicowym barbarzyńcom z „Tygodnika Solidarność”. A taki był wrażliwy, takie ładne wiersze pisał.
W ubiegłym tygodniu Katarzyna Herbert ponownie sprzeciwiła się „próbom zawłaszczania dla doraźnych celów politycznych” imienia swojego męża. Pretekstem była wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który w rocznicę katastrofy smoleńskiej przywołał słynną frazę „zdradzeni o świcie”. Wdowa podkreśliła, że szacunek dla twórczości jej męża „wymaga całkowitego oddzielenia spuścizny poety od spraw polityki”. Idąc tym tropem, powinniśmy przyjąć, że w poezji autora „Pana Cogito” niczym w ogródku żony modnej: „Wszystko jak od niechcenia, jakby od igraszki,/ Belwederek maleńki, klateczki na ptaszki,/ A tu słowik miłośnie szczebiocze do ucha,/ Synogarlica jęczy, a gołąbek grucha”.
Podobnie płytko postrzegali kiedyś poezję Herberta Julian Kornhauser i Adam Zagajewski, czemu dali wyraz w manifeście Nowej Fali „Świat nie przedstawiony” (1974), tyle że dla nich ucieczka od polskiej rzeczywistości w „świat świątyń, obrazów, książek i mitów” była grzechem, a nie cnotą. Zresztą dekadę później mit eskapizmu Herberta został definitywnie obalony przez Stanisława Barańczaka, który w książce „Uciekinier z Utopii” ukazał głębokie, polityczne korzenie tej poezji. Kto dziś jeszcze próbuje sprowadzić twórczość Herberta do pięknych słówek, ten traktuje ją instrumentalnie, jak błyskotkę dla kulturalnych, ale próżnych dam. Odbiera jej wagę i zdolność do odsłaniania najgłębszego, czasami bolesnego sensu naszych aktualnych zmagań.
Na szczęście cytaty z Herberta coraz częściej wracają w wypowiedziach artystów, filozofów, publicystów czy polityków. Wpisany w te wiersze system wartości nadal żyje i tłumaczy polskie sprawy. Daje siłę „poniżanym i bitym”, przywraca godność „zdradzonym o świcie”. Bo wciąż istnieje moralny kosmos i wbrew temu, co sugerowała kiedyś „Gazeta Wyborcza”, to nie Pan Cogito ma kłopot z demokracją, lecz fantom demokracji ma kłopot z Panem Cogito. Stosunkowo łatwo usunąć znicze i kwiaty z Krakowskiego Przedmieścia, ale poezja jest wieczna i nie można jej uprzątnąć z naszych umysłów i serc.
W tym wszystkim najbardziej żal pani Kasi. Obawiam się, że nic nie ochroni jej przed deszczem. Nawet belwederek z satyry Krasickiego, który – nawiasem mówiąc – ostatnio naprawdę nam skarlał. Może warto wrócić do domu po parasol?