sobota, 9 kwietnia 2011

Nowa Solidarność

W obliczu narodowej tragedii wracają do naszej kultury wartości wyparte przez główne media i konsumpcyjny styl życia.

fot. "Nasz Dziennik"



















"Nasz Dziennik" 9-10 kwietnia 2011

Co się naprawdę stało rano 10 kwietnia 2010 roku na lotnisku pod Smoleńskiem? Śmierć 96 osób tworzących polityczną elitę Polski była skutkiem wypadku lotniczego czy zamachu? Z punktu widzenia polityki, relacji międzypaństwowych, ludzkiej sprawiedliwości jest to kwestia fundamentalna. Ale dziejowa ranga tego, co się zdarzyło, nie zależy od jej rozstrzygnięcia.

Na nic skrzek karłów: "To był zwyczajny wypadek", "Złamano procedury", "Bałagan", "Błąd pilota", "Jak najszybciej zapomnieć". Czy tego chcemy, czy nie, Smoleńsk zostanie zapamiętany jako jedno z najważniejszych wydarzeń w naszej historii. Podobnie jak Katyń czy Powstanie Warszawskie, będzie obrastał mitem, odradzał się w kulturze, żył w duszach i umysłach naszych dzieci, wnuków, prawnuków. Decyduje o tym nie tylko jego ogromny ciężar symboliczny, oczywisty dla każdego, kto dysponuje elementarną wrażliwością metafizyczną i wiedzą historyczną. Równie ważne są realne straty w ludziach i ich - widoczne już - konsekwencje. Niemal z dnia na dzień rozsypała się polska polityka zagraniczna i historyczna, pogłębił się kryzys armii, a debata publiczna przestała spełniać demokratyczne standardy.

Naród z rozbitą głową

Mord na polskich oficerach w Katyniu, masowe wywózki w głąb Rosji, likwidacja niepodległościowego podziemia - wszystko to bywa porównywane do lobotomii, zabiegu neurochirurgicznego, polegającego na przecięciu włókien nerwowych, które łączą czołowe płaty mózgowe ze strukturami międzymózgowia. Dawniej "leczono" w ten sposób chorych na zaburzenia psychiczne. Chodziło o redukcję emocji towarzyszących procesom poznawczym. Pacjent miał bez uniesień znosić natrętne myśli, wspomnienia, halucynacje. W praktyce tracił poczucie ciągłości własnego "ja". Po likwidacji patriotycznych, inteligenckich elit Polacy znaleźli się właśnie w takim stanie. Utracili świadomość, że są tym samym narodem, którym byli przed wojną.

Skutki Smoleńska są podobne. Czy manifestujący swoje oderwanie od polskości medialni celebryci i inni "młodzi, wykształceni, z wielkich miast" nie przypominają budowniczych Polski Ludowej? Skąd się wywodzą, nie wiedzą, ale na pewno nie z rodzimej tradycji, pełnej natrętnych myśli o wolności, wspomnień o poległych, profetycznych wizji czy - jak kto woli - halucynacji. Chcą być sterylni, nowocześni, pragmatyczni, identyczni, egoistyczni. Ich społeczeństwo ma się narodzić na nowo pod sztandarami popkulturowej estetyki i ciepłej wody w kranie. Gardzą wykluczonymi z debaty publicznej niedobitkami starego porządku, którzy - jak żołnierze NSZ po 1945 roku - kryli się dotąd na prowincji, głównie w Polsce Południowo-Wschodniej.

Wielu moich znajomych swoją ocenę Smoleńska uzależnia od przyczyny katastrofy. Jeśli to był zamach, są gotowi uznać historyczną rangę wydarzenia. Ponieważ jednak w zamach nie wierzą, szydzą z posmoleńskiej mitologii. Ale czy rozstrzygnięcie tej kwestii uleczy polski Naród? Bez względu na to, czy pacjent został poddany lobotomii, czy też spadł ze schodów, skutki są równie wstrząsające. Stoi przed nami chory, który nie wie, kim jest.

Nienawiść

Na szczęście natura nie znosi stagnacji. W zranionym ciele krew zaczyna krążyć szybciej, a duch budzi się z letargu, żeby walczyć o życie. Tę krzepiącą aktywność polskiej duszy obserwujemy od 10 kwietnia 2010 roku, gdy Polacy po raz pierwszy zgromadzili się przed Pałacem Prezydenckim, by oddać hołd poległym, ale też upomnieć się o godność i prawdę. Bo państwo polskie chorowało już przed tragedią smoleńską.

"Palant", "szkodnik", "cham", "bachor", "debil", "dureń", "s...syn", "psychole", "karły moralne"... Wszyscy pamiętamy język nienawiści, którym posługiwali się Stefan Niesiołowski, Janusz Palikot, Władysław Bartoszewski czy Lech Wałęsa w odniesieniu do swoich przeciwników politycznych. Czasami była to wręcz manifestacja fizycznego wstrętu. Ten obelżywy język natychmiast został podjęty przez tzw. zwykłych ludzi. Obrzucanie inwektywami polityków i wyborców PiS stało się powszechną praktyką w internecie, przed telewizorem i przy grillu. Niemniej główne media konsekwentnie usiłowały nas przekonać, że to tylko "ostra debata publiczna", a skrajne wypowiedzi zdarzają się zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. Co znamienne, dowodem na ostry język PiS miały być zwykle słowa Jacka Kurskiego o dziadku z Wehrmachtu - hipoteza pozbawiona nie tylko inwektyw, ale i moralnej oceny. W dodatku - jak się ostatecznie okazało - zgodna z rzeczywistością.

W tej atmosferze większość patriotycznie zorientowanych Polaków przyjęła postawę defensywną. Żeby uniknąć zwrotnej agresji, w znacznym stopniu wycofaliśmy się z dyskusji w lokalnych środowiskach, zaczęliśmy ukrywać swoje poglądy, przestaliśmy reagować na medialne manipulacje. Katastrofa smoleńska tchnęła w nas nową energię. Wobec śmierci polskiej elity nie sposób było dłużej milczeć. Tragedia stała się zobowiązaniem do obrony czci poległych bohaterów oraz naszej wspólnej wizji Polski. Testamentem, który należy wypełnić.

Ludzie pod krzyżem

Obrona krzyża na Krakowskim Przedmieściu - choć pozornie przegrana - była wspaniałym triumfem polskiego ducha. Pokazała, że istnieją narodowe imponderabilia, wokół których wciąż potrafimy się jednoczyć. Że jesteśmy w stanie porzucić materialny "sztuczny raj", wziąć urlop i choć na kilka godzin czy dni przyjechać do Warszawy. A później bez przerwy wracać tam duchowo, śledząc "meldunki spod krzyża" przez internet, telefon, podczas spotkań z przyjaciółmi. Zgrzebny krzyż, wyśmiany przez media, znaczony patosem, kompromitujący w oczach ludzi "na poziomie" postawił nas w sytuacji albo-albo. Nie można było go ubrać w szaty, które podobają się światu. Trzeba było go przyjąć w całości albo wcale. Dzięki temu wielu z nas pozbyło się resztek hipokryzji, przełamując lęk przed środowiskowymi opiniami.

Ten duchowy przełom dokonał się dzięki garstce ludzi, którzy wytrwali przy krzyżu do końca. Byli tam w dzień i w nocy, w słońcu i w deszczu. To ich odwaga jest ziarnem, z którego wyrosła gotowość tysięcy Polaków do działania, poświęcania swojego czasu dla Ojczyzny i ponoszenia ofiar. Z telewizyjnych migawek i filmu Ewy Stankiewicz pamiętamy ich twarze: zmęczone, poranione, skupione na modlitwie, a niekiedy również pełne egzaltacji, łez, oderwania od rzeczywistości. I wciąż słyszymy ich prośby, kierowane do księży i służb porządkowych w momentach zagrożenia, wykrzykiwane tonem, który intelektualiści określają "przesadnym".

Trudno mi pisać w cudzym imieniu, ale dla mnie ludzie ci byli odbiciem światłości Boga. Piękni w swojej niedoskonałości, w swoich wstydliwych uniesieniach, całkowicie odsłonięci przed cynicznym światem. Wobec pijanych wyrostków z przeciwnej strony ulicy stali się autentycznymi świadkami Chrystusa. Ewangeliczną siłą słabości rozłożyli na łopatki szyderstwo, ironię i nihilizm, co nie udało się dotąd żadnemu katolickiemu intelektualiście.

Drugi obieg kultury

W obliczu narodowej tragedii wracają do naszej kultury wartości wyparte przez główne media i konsumpcyjny styl życia. Przede wszystkim solidarność. Nazajutrz po emisji filmu Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego "Solidarni 2010" ruszyła medialna nagonka przeciwko autorom dokumentu. Irytację salonów III RP wzbudził zwłaszcza fakt zarejestrowania nastrojów społecznych, których ukazywanie w głównych mediach od dawna jest zakazane. Odpowiedzią był pomysł powołania stowarzyszenia, które zjednoczy Polaków wykluczonych z debaty publicznej i - podobnie jak w czasach pierwszej "Solidarności" - odczuwających głód prawdy, sprawiedliwości, godności, niepodległości i zbiorowej pamięci.

Obecnie spotkania Solidarnych 2010 odbywają się co najmniej raz w tygodniu w kilku polskich miastach. Bierze w nich udział wielu młodych ludzi, ale nie brakuje też współtwórców historycznej "Solidarności", którzy długie lata spędzili w izolacji, zepchnięci na polityczny margines przez udziałowców Okrągłego Stołu. Stowarzyszenie aktywnie uczestniczy w kolejnych miesięcznicach Smoleńska, ale też pielęgnuje pamięć o "żołnierzach wyklętych" i innych bohaterach polskiej historii, organizuje patriotyczne manifestacje, pokazy filmów, dyskusje panelowe.

Podobnych inicjatyw jest znacznie więcej. Ożywienie świadomości patriotycznej widać w środowiskach lokalnych i internecie, zwłaszcza na forach i w serwisach społecznościowych. Szczególną funkcję pełni Facebook, który po wykluczeniu setek tysięcy Polaków z normalnej debaty publicznej pozwala im się integrować. Ludzie zawiązują tu znajomości, ale przede wszystkim wymieniają informacje o wartościowych tekstach, książkach, filmach i wydarzeniach publicznych. Kolportowane kalendarze pełne są terminów odsłonięcia kolejnych tablic pamiątkowych, nabożeństw za Ojczyznę, spotkań z patriotycznymi politykami, twórcami, historykami, redaktorami czasopism. Z każdym dniem poszerza się alternatywny wobec oficjalnego obieg kultury, dzięki któremu przestajemy czuć się gośćmi we własnym kraju. Odbudowując wspólnotową więź, wychodzimy z głębokiej konspiracji.

Otwarte groby historii

Wszystko to jest owocem smoleńskiej tragedii, która grzebiąc nowych bohaterów, otworzyła groby ich poprzedników. Dotychczas polska historia była dla wielu z nas ważną, ale martwą tradycją, zabalsamowaną przez upływ lat, wzorowo poukładaną w miejscach pamięci, na muzealnych półkach i w podręcznikach. Patriotyczni publicyści potrafili spierać się o rodzaj uzbrojenia czy dokładne miejsce potyczki, ale nie byli w stanie odtworzyć ducha, który popchnął naszych żołnierzy do walki. Dopiero po bolesnym doświadczeniu śmierci w wymiarze wspólnotowym, odzyskaliśmy żywą pamięć historyczną. Dostrzegliśmy, że Lech Kaczyński, Anna Walentynowicz czy Janusz Kurtyka, a więc ludzie, których znaliśmy osobiście lub z aktualnych wypowiedzi i zdjęć, codziennie żyli w perspektywie wielkości. Uparcie walczyli o wolność i prawdę, od początku swojej działalności musieli się liczyć z ryzykiem odrzucenia, wykluczenia, a nawet - jak się w końcu okazało - śmierci. A jednak nie przestraszyli się tego, nie wybrali wegetacji bez znaczenia. Mieli odwagę bronić Polski wolnej i sprawiedliwej, za co zapłacili najwyższą cenę. Podążyli drogą wydeptaną przez oficerów z Katynia, powstańców warszawskich i "żołnierzy wyklętych".

A to oznacza, że nasi historyczni bohaterowie byli do nich podobni. Wstając rano, goląc się, kochając i walcząc, żyli pod wulkanem, który w każdej chwili może wybuchnąć, a mimo to robili swoje, nie dbali o konsekwencje. A więc ich hasło "Bóg. Honor. Ojczyzna" nie było tylko górnolotnym mottem. Oni naprawdę głęboko w nie wierzyli. I konkretnie na nie odpowiadali.

Ta wiara odradza się dziś w polskim Narodzie. Daje nam odwagę do działania, ale też zmusza nas do refleksji duchowej, chrześcijańskiej, eschatologicznej. W dramatycznych losach Polski pozwala dostrzec obecność Chrystusa, wybawiciela poniżanych, bitych i strapionych. I tego się trzymajmy, bo tylko to nadaje sens naszym zmaganiom. Próżny będzie nasz powstańczy zapał, jeśli zabraknie w nim ducha Ewangelii.