Nazajutrz po rocznicy Smoleńska obciążamy, czym się da, namiot Solidarnych 2010. Żeby nie odleciał. Ale zaraz podjeżdża straż miejska i trzeba zdejmować balast, tłumacząc, że to konstrukcja przenośna. Funkcjonariusze rozumieją to określenie zgodnie z przepisami. Nie podejrzewają, że dla nas namiot jest przenośnią prawdy i wolności, których coraz bardziej w Polsce brakuje.
Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 27 kwietnia 2011
Ewa Stankiewicz nie wygląda na wiecową liderkę. Delikatna, ładna kobieta ze śladami zmęczenia na twarzy. Ewa chce spać. Ale wcześniej musi odpowiedzieć na pytania dziennikarzy. Kolejny raz powtarza cztery postulaty: dymisja rządu, Trybunał Stanu dla Donalda Tuska, powołanie międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, ujawnienie zdjęć satelitarnych z 10 kwietnia 2010 r. Mówi spokojnie. Właściwie nie wiadomo, skąd bierze się jej wiara w sens świadectwa, które wydaje się skazane na klęskę. Choć wobec skali rządowych zaniedbań postulaty brzmią racjonalnie, wokół namiotu nie gromadzą się tłumy. Ludzie, jak zawsze, dokądś się spieszą. Niektórzy zatrzymują się na chwilę, inni stukają się w czoło.
A jednak jest w Ewie jakaś duchowa siła, cierpliwa, cicha niezłomność, do której mężczyźni, zwłaszcza świeccy, zazwyczaj nie mają dostępu. Gdy straż miejska zgarnia tulipany ułożone w hołdzie Marii Kaczyńskiej na Krakowskim Przedmieściu, uświadamiam sobie, jak bardzo ta kobieca niezłomność kształtuje naszą historię. Wystarczy na moment wydostać się z żywiołu impulsywnych, męskich polemik, by dostrzec, że to pierwotny i trwały element polskiej duszy, obecny nie tylko na obrazie Artura Grottgera „Pożegnanie powstańca”, ale również tu i teraz. Myślę o poległej w Smoleńsku Annie Walentynowicz, która najpierw obudziła „Solidarność”, a później przez długie lata przechowywała w naczyniu glinianym ziarno wiary w prawdziwą Polskę. Dziś ta wiara wyrasta jak drzewo. Wspominam Marię Fieldorf-Czarską, zmarłą 21 listopada 2010 r. w Gdańsku córkę generała „Nila”, osobę zarazem dumną i dobroduszną, wrażliwą na los najsłabszych, która do końca powtarzała: „Moją ojczyzną jest Polska Podziemna”. Dziś ta ojczyzna zaczyna wychodzić z podziemia. Wreszcie z zachwytem patrzę w rozświetlone bólem i godnością twarze smoleńskich wdów: Zuzanny Kurtyki i Magdaleny Merty.
W tym blasku jest coś niezniszczalnego, wiecznego, kojarzącego się z niedawnym misterium paschalnym. Postawione przez los w samotności polskie kobiety stają się piękne jak Maria Magdalena, która w Janowej Ewangelii woła do zmartwychwstałego Jezusa: „Rabbuni”, „Nauczycielu”. A On odpowiada jej: „Noli me tangere”, „Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca”. Być może kobieca niezłomność jest śladem tej niezwykłej więzi, która została poddana próbie na granicy dwóch światów, ale nie ustała, zamieniła się tylko w tęsknotę. Może dzięki doświadczeniu bliskości Boga kobiety pierwsze wiedzą to, na co my, mężczyźni, musimy mieć niezbite dowody. Zanim wyśmiejemy naiwność Polek, starających się głosić prawdę wbrew politycznym realiom, spójrzmy na Marię Magdalenę, Joannę i Marię, matkę Jakuba, które w Ewangelii św. Łukasza obwieszczają zmartwychwstanie apostołom. Im też na początku nie dawano wiary, a ich słowa wydawały się „czczą gadaniną”.
Ktoś powie, że to nadużycie, bo religia rządzi się innymi prawami niż polityka. Ale tu chodzi o polską duszę, a ta ma w nosie rozdział Kościoła i państwa. Jest, jaka jest, i nikomu nie musi się z tego tłumaczyć. Są kraje, w których od średniowiecza malarze przedstawiali Matkę Boga jako słodką, uśmiechniętą pannę o różowych policzkach. Regina Poloniae nosi dwie szramy na twarzy, a jej oczy są oknami wieczności. Trafnie określił je kiedyś Zbigniew Machej: „dwa galilejskie diamenty, / które budzą w tobie pragnienie / aby obrócić się w proch”. Nie da się ich oswoić. Pozostaną dzikie, nieujarzmione, jak natura Polek, które stają w obronie prawdy i wolności. I tak samo piękne.