piątek, 11 listopada 2011

Powrót Pana Cogito

Zbigniew Herbert wrócił do Polski. Przez lata więziony poza granicami naszych moralnych wyborów, jakimś cudem wydostał się ze złotej klatki i przyleciał na skrzydłach współczucia.

Felieton z cyklu "Listy z podziemia", "Gazeta Polska" 9 listopada 2011

Jest coraz częściej powoływany na świadka współczesnych wydarzeń. Nie tylko ze względu na profetyczny fragment wiersza „Guziki”: „i cisza jest na wysokościach / i dymi mgłą smoleński las”, czy słynną frazę o „zdradzonych o świcie”. Cała jego twórczość zadziwiająco trafnie opisuje rzeczywistość III RP. Może nawet jest dziś powszechniej rozumiana niż w czasach komunizmu, gdy stanowiła inspirację głównie dla wąskiej grupy niepodległościowej inteligencji.

W 1982 r. autor Raportu z oblężonego Miasta notował: „teraz kiedy piszę te słowa zwolennicy ugody / zdobyli pewną przewagę nad stronnictwem niezłomnych / zwykłe wahanie nastrojów losy jeszcze się ważą”. Z głębokości stanu wojennego Herbert przepowiadał to, co stało się siedem lat później. W Pałacu Namiestnikowskim wyselekcjonowana przez SB elita Solidarności zasiadła z komunistami do okrągłego stołu, by zbudować układ nowej nomenklatury. W 1994 r. w wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność” poeta porównał ten sposób wyjścia z totalitaryzmu do porodu zakończonego wymóżdżeniem płodu. Jego misję tragarza narodowej pamięci podjęli inni: Anna Walentynowicz, Krzysztof Wyszkowski, Andrzej Gwiazda. Wspólnie zdawali się powtarzać za Panem Cogito: „patrzymy w twarz głodu twarz ognia twarz śmierci / najgorszą ze wszystkich – twarz zdrady”.

Ci, którzy stali wówczas na szczycie schodów, starali się ignorować ich świadectwo. W stosunku do Herberta, którego nie mogli całkowicie przemilczeć, sugerowali, że jego polityczne komentarze wynikają z choroby psychicznej, alienacji, zgorzknienia. Pisali, że „Pan Cogito ma kłopot z demokracją”. Bali się go jak diabeł święconej wody, a po jego śmierci – przy współudziale nieszczęsnej wdowy – skonstruowali sztucznego słowika, rzekomo na obraz i podobieństwo poety. Ptaszek w złotej klatce wyśpiewywał miłe arie dla zagranicznej publiczności. Oczywiście pod warunkiem, że któryś z lokajów uprzednio go nakręcił.

Ale Herbert powrócił. Podobnie jak za życia wracał z wycieczek do Włoch czy Francji – zrywając „bandaże życzliwej obojętności”, przejęty odnowioną w Smoleńsku „własną raną”. Co się zdarzyło podczas jego nieobecności? Potwór, który przeszedł transformację w 1989 r., wciąż jest bezkształtny i trudno go wyzwać na ubitą ziemię. Nadal – jak twierdzą rozsądni – można z nim współżyć, „należy tylko unikać / gwałtownych ruchów / gwałtownej mowy / (...) oddychać płytko / udawać że nas nie ma”. Podobna jest też niechęć części narodu do życia na niby. Pod wieloma względami jesteśmy dziś jednak w sytuacji trudniejszej niż w komunizmie. Do opowiedzenia się po właściwej stronie nie wystarczy już „potęga smaku”, bo estetyka wzięła rozwód z etyką. Zawodowi kłamcy noszą dobrze skrojone garnitury i występują w efektownych studiach telewizyjnych. „Kobiety różowe płaskie jak opłatek” kuszą nas z małych i wielkich ekranów. „Włókna duszy i chrząstki sumienia”, wplecione w zmysły Pana Cogito, niespecjalnie nadają się do oceny celebryckiego raju.

Czego uczy nas dzisiaj wielki poeta? Po pierwsze, raczej „uporu i trwania” niż gorączkowego wzniecania rewolucji. Po drugie, cierpliwej pracy nad wyrwaniem się z semantycznej zapaści. Spokojnego tłumaczenia, że „ptak jest ptakiem / niewola niewolą / nóż jest nożem / śmierć śmiercią”. Po trzecie, używania wyobraźni jako narzędzia współczucia dla bliźnich. Po czwarte – najważniejsze – wierności „starym słowom” i „krzyżykom ulepionym z chleba”, choć „wokół huczy wspaniałe życie / rumiane jak rzeźnia o poranku”. W epoce ciągłych wezwań do tworzenia „nowoczesnej prawicy”, uatrakcyjniania chrześcijaństwa czy dialogu z postmodernizmem Herbert wyraźnie staje po stronie cnoty, tej „płaczliwej starej panny”, która „sznuruje usta / powtarza wielkie – Nie”. Akceptuje ją taką, jaka jest. Nie wymaga, by była młodsza, ładniejsza, kołysała się w biodrach w takt modnej muzyki. Przygląda się jej z nieudolnie skrywaną czułością, gdy – przeklinana za swój upór – maszeruje Krakowskim Przedmieściem, osłaniając przed wiatrem płonące wnętrze znicza.

W przeddzień Święta Niepodległości dziękuję Ci, Panie Pułkowniku, za tę lekcję stylu.